wtorek, 8 października 2013

Miłość na bogato śmierdzi, ale podnieca

Wykąpawszy się i odziawszy, wypiłem poranną kawę z mlekiem, zjadłem ususzone banany obtaczane w cukrze i oleju roślinnym i wpadłem, jak wrzucona do głębokiej studni cegłówka, do Internetu. Zalepione porannym spowolnieniem oczy wypełniły się, próbującymi orżnąć moje znudzenie, tytułami artykułów na Onecie. Ronaldo powiesił własną matkę w salonie. Na zdrowie. Niech mu wisi i przynosi szczęście. Oby dobrze ją zakonserwował, żeby w upalne dni przesadnie nie śmierdziała. Przekląłem Onet oraz jego tanie sztuczki i przełączyłem się na Kwejka. Jeden obrazek. Kilka obrazków. Kilkanaście zdjęć, obrazków, grafik i komiksów. Co druga pozycja próbowała zmusić mnie do śmiechu. Starałem się podnieść kąciki ust, wykrzywiając gębę w wyklepanym grymasie zadowolenia, ale zastygłem z twarzą żuczka gnojarza turlającego przed sobą kulkę gówna. Poczułem niezwerbalizowaną pustkę istnienia, nie wiedząc jak żyć w dobie zwerbalizowanej pustki Internetu.


Wtedy pojawiła się ona. Ubrana w zwiewną purpurę na warszawską modłę. Subtelna, przystępna i konkretna. W swobodny sposób proponowała przyjemny styl życia. Nie myśl, nie zastanawiaj się, nie krytykuj, nie doszukuj się sensu. Jedz, nie módl się i kochaj. Nie za mocno. Płytko, powierzchownie i trywialnie. Miłość konsumuj jak cheeseburgera albo schabowego. Łapczywie i bezrefleksyjnie. Na pomalowanym na złoto talerzu stojącym na kompaktowym stoliczku z Ikei. Chwytaj dzień. I szampana. Razem z dietetyczną owsianką. Na śniadanie, obiad i… kiedy tylko najdzie Cię ochota. Na kolację tylko drinki. Z palemką, na białej kanapie i białych fotelach. Aby Twoje szczątki refleksji i krytycyzmu odbić i zostawić.


Miłość na bogato! Cóż to jest za serial. Wytłaczany  w oblepionej grzybami jaskini, krasi lepiej lica niż łącka śliwowica. Esencją tejże dumnej, polskiej produkcji są aktorzy. Naturszczycy. Ludzie z warszawskiej ulicy. Co tydzień wypluwają z siebie, z niemałym trudem, ciąg utkanych na chybił trafił zdań, które zupełnie przypadkiem, coś oznaczają. Znajomość słów opisujących daną rzecz, stan lub zjawisko to dar wykorzystywany przez serialowe gwiazdy bez pomyślunku, czci i wiary. Ekipę warszawską, na widok której Hitler zrezygnowałby z inwazji na Polskę, tworzy sześć kobiet/dziewczyn/gąsek/ludzkich wydmuszek oraz czterech pancernych z klubem zamiast czołgu. Telewizyjno-internetowi milusińscy mają swoje własne, pozbawione scenariusza dramaty życiowe. Na przykład Justyna, jako zagorzała fanka chomików i koni, przeszła kilka operacji plastycznych upodabniających ją do Marlona Brando w Ojcu Chrzestnym. Albo lubi sobie wypełniać policzki watą cukrową. Urodziła się w Wałczu i tam powinna zostać do końca swoich dni, ale naoglądała się za dużo programów MTV i zapragnęła zmiany otoczenia oraz wiejskich zapachów. Przyjechawszy do stolicy z walizką wypełnioną słoikami i dolarami, zamieszkała u kuzynki Marceli, jedzącej na śniadanie płatki z ruskim szampanem. Nie ma w tym nic złego. Alkoholu przed trzynastą nie piją tylko dżentelmeni i… właściwie tylko oni.


Marcela jest zawodową modelką. Najczęściej pozuje przed lustrem w przymierzalni jakiejś elitarnej sieciówki pokroju Tesco albo Carrefour. Nienawidzi fałszu, Moniki – Ex Janka (chłopaka Marceli), zboczonych troglodytów prowadzących castingi i samego Janka. Kocha warszawskie predyspozycje i supozycje. Kiedyś chciała zostać nauczycielką języka polskiego, ale odkąd napisała w liście motywacyjnym „Ja Tobie dziękuję za tę predyspozycję”, nie dostała żadnej odpowiedzi na rozesłane CV. Janek przez tydzień pocieszał Marcelę szampanem z musli, oglądając z nią Modę na sukces od końca. Chłopak Marceli jest właścicielem klubu. Lubi opalać się natryskowo. Gardzi prawdziwym słońcem i shoppingiem. Zdarza mu się wysyłać Marcelę na zakupy z jego najlepszym kumplem, który obdarza Marcelę powłóczystym spojrzeniem, dokonując profesjonalnej oceny jej kreacji za pomocą zbioru epitetów: fajny, fajne, fajna, fajnie, fajno. Miodek łeb by mu ukręcił i do Wisły spętanego wrzucił. Kumplem dwóch kumpli jest trzeci kumpel. Gawron, waran, baran. Nie pamiętam. Łysy w czapce z daszkiem zgrywa rozwydrzonego dzieciaka, który ucieka z domu, żeby coś, gdzieś, czymś wygrać, albo przegrać. Najpewniej wieje przed swoją dziewczyną. Z eleganckim czołem wysokości londyńskiego Big Bena i manierą starannego dobierania słów jak dziecko stojące przed mikrofonem na konkursie recytatorskim francuskiej poezji. Łysy baran często kłóci się z Panią Big Ben, nie mogąc sobie poradzić z własną niedojrzałością i niezdrowym uwielbieniem rury wydechowej. Parę, poturbowanych emocjonalnie dzieci, godzi siostra Barana vel Gawrona, którą od innych dziewcząt odróżnia tusza Samwise’a Gamgee, towarzysza wiecznie naćpanego Froda. Ekipę dopełnia wiecznie spóźniony pracoholik oraz jego pomylona dziewczyna nieustannie nawijająca o dzieciach albo innych pierdołach. Gwoździem programu i różą pośród mleczy jest Monika. Gibka, smukła i niewyżyta. Rozkłada nogi na huśtawce i na „czerwonym, polskim dywanie”, puszczając do widowni oko. Róży. Ma starego faceta, który trzęsie Warszawą i skupuje całą viagrę z Polski, żeby zaspokoić żądze Moniki.


Miłość na bogato to sprytnie zrobiona kupa, której smród nie przeszkadza setkom tysięcy, skamlących i zawodzących na serial ludzi, smarować się nią, co tydzień przed telewizorem i w Internecie. Dzięki Miłości na bogato nasze życie pachnie odrobinę lepiej. Pod warunkiem, że w czwartek wieczorem bierzecie prysznic.


3 komentarze:

  1. Hahaha. Trafne. Uśmiałam się po pachy. Dziękuję Tobie i czekam na kolejne Tobie teksty. Masz supozycje.

    OdpowiedzUsuń
  2. najs: "Dzięki Miłości na bogato nasze życie pachnie odrobinę lepiej. Pod warunkiem, że w czwartek wieczorem bierzecie prysznic." mimo swoistej zachęty nie mam ochoty sprawdzać, co to za serial.

    OdpowiedzUsuń