niedziela, 8 grudnia 2013

"Gimbusy" z Polski inteligentniejsze od burmistrza Londynu

Dni mijają, a świat coraz bardziej się zmienia. Polscy gimnazjaliści, najczęściej kojarzeni z frywolną zabawą w słoneczko, która spontanicznie wspierając przyrost naturalny polskiej populacji, gorszy zasypiających w wielkich kondomach fanatyków moralności, dominują intelektualnie nad swoimi europejskimi rówieśnikami w posługiwaniu się ekierką i czytaniu ze zrozumieniem. Brytyjscy nauczyciele, wyjeżdżający na egzotyczne wakacje dwadzieścia razy częściej od przeciętnego polskiego belfra, nie potrafią zahukanym rudzielcom wbić do głowy procentów, tabliczki mnożenia i tablicy Mendy… Mendelejewa. Nieopublikowane, nierzetelne i gówno warte badania jednoznacznie sugerują, że mniejsze uposażenie pedagoga przekłada się na znaczący wzrost wydajności intelektualnej wśród nienawidzących go z zasady uczniów. Klepiący biedę żacy z Polski łatwiej utożsamiają się z nędznie ubranym nauczycielem, który do zeskrobywania szronu z szyby malucha –  częściej z szyby tramwaju, posługuje się komunistyczną ekierką z drewna przeznaczonego na opał w niszczejącej fabryce papieru toaletowego.


Brytyjscy politycy, oprócz staromodnego uwielbienia do mocnej pornografii, nie potrafią funkcjonować bez wiszącej nad nimi groźby rychłej tragedii i pożogi. Władcy i Panowie angielskiego świata, okupujący co najmniej od kilku tysięcy lat starożytny House of Parliament, dowiedziawszy się o bardzo dużym prawdopodobieństwie sfajczenia się ich służbowej izby z powodu przekroczenia daty ważności produktu, kazali sobie polać więcej cydru i odnowić abonament na iambritishpoliticianwholovesbigassesforfree. Na rok. Brytyjscy wyborcy jeszcze nie zdecydowali, jak powinni zareagować w tak delikatnej sprawie. Wciąż popijają herbatę z mlekiem.


Polscy politycy doszli do wniosku, że uwaga polskiego narodu zbyt mocno skoncentrowała się na wydarzeniach ukraińskich. Tusk razem z Kaczyńskim i Gowinem powołali specjalną grupę prewencji, elegancji i stagnacji, której jedynym zadaniem jest tworzenie podatnych na medialne rozprzestrzenianie się wydarzeń o tematyce quasi-politycznej i mitycznej w imię utrzymania genetycznie rozognionych temperamentów na odpowiednim poziomie zacietrzewienia i ogólnego połamania światopoglądowego. Najnowszym i najbardziej soczystym owocem działania grupy PES jest utworzenie nowej partii Gowina nawiązującej wzornictwem i nazewnictwem do zjednoczonych robaków na upośledzonym jabłku.


Jaśniejącą gwiazdą tygodnia na londyńskim nieboskłonie został przepyszny burmistrz stolicy Anglii Boris Johnson. Tleniony blondasek, o oślich i wciąż błękitnych oczach, szczerze wyznał, że tylko obywatele wyższej instancji intelektualnej osiągną finansowe i zawodowe spełnienie. Cała reszta (niech spieprza) pogrąży się w zazdrości i anielskiej sympatii, uczciwie i systematycznie, próbując doścignąć niedoścignionych nadludzi. Na pogryzione w miłości do bliźniego usta ciśnie się pytanie : czy Boris, mój kochany burmistrz z jajami, to taki sam super człowiek jak te dwa procent obdarowanego hojnie społeczeństwa? Oczywiście, że nie. Boris to swojak. Boris to taki szary każdy i nikt. Boris to Twój przyjaciel z podwórka i Twoja obfita Pani od matmy. Boris to Twój kot. Boris to człowiek, który nie wie, że kiedy z trzech jabłek zabierzemy dwa jabłka, to będziemy mieli dwa jabłka. Nie jedno jak się Borisowi w chwili złudnego oświecenia wydawało.




poniedziałek, 25 listopada 2013

Ciepły sedes na Twoje pośladki

Czasem, a nawet relatywnie często, zdarza Ci się człowieku obudzić we własnym łóżku. Przekrzywiasz wtedy głowę w kierunku okna, przylepiając odpowiedni policzek do poduszki i z na wpół przymkniętymi oczami podziwiasz, dość bezrefleksyjnie, rozciągający się w wąskim kadrze przeszklonej ściany pejzaż. Słońce wdrapuje się leniwie po tęczowej drabinie, zmuszając Cię do zaprzestania podniecającego zaglądania pod sukienkę matki natury. Przewracasz się na drugi, nudniejszy bok, przypominając sobie, że jeszcze nie tak dawno kołysały Cię troskliwe ramiona mamy. Albo taty jeżeli mama zajęta była wyklepywaniem kotletów schabowych dla całej rodziny. Lubisz sobie powspominać sielankowe aspekty Twojej dziecinnej przeszłości, od czasu do czasu zakwilić ukradkiem i uronić kilka słonych kropel spieszących na spotkanie śmierci, ale jest siódma rano, a Ty więzisz w uścisku najcieplejszą formę nieożywionej materii, którą przebija jedynie posadzenie obnażonych pośladków na wygrzany przez uprzejmego nieznajomego sedes.

Choćby deska klozetowa grzała pośladki bardziej niż śliwowica w syberyjskim sadzie jabłoni, na pewnym etapie wygniatania prześcieradła własnym odwłokiem podwijasz nogi pod brodę i sprężystym wyskokiem opuszczasz kosmiczny wahadłowiec, marginalizując prorocze i erotycznie urocze sny. Wylądowawszy na podłodze niczym kapitan Wrona w szopenowskim gnieździe, odrzucasz ramiona do tyłu, dbając o nienaganną sylwetkę fitness-baletnicy i obrzucasz nieustraszonym spojrzeniem własne meble… Uświadamiasz sobie, że od dwóch lat zupełnie świadomie żyjesz jak asceta, preferując metafizyczne doznania i intelektualne orgazmy. Znalazłszy najnowszy katalog IKEI, wybierasz zdjęcie najbardziej zblazowanego łóżka i najbardziej wyniosłej pary krzeseł, po czym zajadle i z pasją w stylu Mela Gibsona, objeżdżasz te odurzone próżną współczesnością kawałki drewna, pozwalając sobie na wyzwiska na tle rasistowskim. Czujesz się nieźle, a nawet dobrze. Jakbyś właśnie wyprał  w Vizirze stos uwalonych gnojem skarpetek, połknął dziesięć błyszczących blisterów Rutinoscorbinu, pozbywając się wirusa ptasiej grypy i odnalazł tę jedyną i niepowtarzalną brzozę, o której marzą ze śliną kipiącą z ust eksperci Macierewicza.

A to wszystko przed ósmą. Czujesz się zaskoczony tempem swoich działań, ale nie możesz spocząć na laurach. Nawet jeżeli czas to tylko okryty iluzją sposób na przyrządzenie idealnych jajek na miękko, które w dłuższej perspektywie zapewnią Ci odpowiednią twardość w konfrontacji z partnerką, lepiej nie nadwyrężać cierpliwości słynących z jej braku kierowników pola bawełny, to znaczy, menadżerów. Robisz trzy soczyste przysiady. Po jednym dla Ojca, Syna i Ducha Świętego. Jesteś wysportowany. Aspirujesz do bycia wysportowanym. Obecnie jesteś raczej w kiepskiej formie, ale Twój coach od efektywnej egzystencji spirytualno-kosmicznej zapewnił Cię, że wszystko przed Tobą. Gdy zapytałeś trenera , co w takim razie jest za Tobą, dowiedziałeś się, że cała Twoja leniwa przeszłość, na którą nie powinieneś spoglądać. Trochę nie dowierzasz swojemu specjaliście, ale płacisz mu tyle, że nie zwracasz na to uwagi. Nieznacznie spocony biegniesz do łazienki, gdzie spotykasz pulsującą niezdrowym entuzjazmem Colgate Ultra White. Chwytasz dziesięcioprzegubową szczoteczkę z kewlaru z system chłodzącym z ciekłego azotu, wyciskasz sumiennie infantylny paseczek pasty do ząbków i szczerząc uzębienie jak debil z reklamy, zataczasz ręką kręgi zgodnie z zaleceniami polskiego towarzystwa stomatologicznego. Z paszczą, podrażnioną jak pysk smoka wawelskiego po spopieleniu krakowskich rycerzy, zbiegasz do kuchni i wypijasz litr krystalicznie czystej deszczówki z północnokoreańskich rynien. Jedna butelka takiej wody kupuje obiad jednemu dziecku z Północnej Korei, którego szanse na dożycie pełnoletniości wzrastają do 4 %.


Czas wychodzić. Czas opuścić pokój. Czas zasiać ziarno niepokoju i emocjonalnie się zdestabilizować w imię prowadzenia dostatecznie odpowiedniego stylu życia. Rzucasz okiem na zegarek. Znowu jesteś spóźniony. 




sobota, 16 listopada 2013

Lepszy seks na Wyspach?

Ludzie uprawiają seks. W tym banalnym i wyświechtanym oświadczeniu niektórzy doszukują się demoralizacji, niewierności małżeńskiej, zwierzęcej pornografii i całego szeregu piętnujących wykolejeń społecznych. Dla każdego coś miłego. Seks w swej najczystszej, dobrowolnej formie stroni od podziałów rasowych i religijnych, umożliwiając swobodne cieszenie się ludzką cielesnością. Polacy, przynależący do gatunku ludzkiego,  także uprawiają seks. W jaskiniach oblepionych rozgwieżdżonymi grzybami. Pod szałasem poskładanym z przypadkowych patyków i gałęzi. Na piaszczystej plaży pod chrzęszczącymi muszelkami. W sypialni na łóżku. W Polsce i w Wielkiej Brytanii. Czy w Anglii seks wygląda inaczej niż w Polsce? Poza wieńczącą akt miłosny herbatą z mlekiem oraz indywidualnymi predyspozycjami do wdrażania bardziej ekwilibrystycznych pozycji seksualnych niczym się nie rożni. Skąd więc wzięła się burza medialna dookoła tematu seksualności Polek mieszkających na Wyspach Brytyjskich?


Daily Mail nie lubi Polek


W ogólnikowym wstępie dziennikarz Daily Mail podaje do wiadomości publicznej, że Polki żyjące w Wielkiej Brytanii są rozwiązłe, powołując się na bliżej nieokreślone „nowe badania”. Czytając dalej, dowiadujemy się, że te same Polki są bardziej skłonne do podejmowania ryzykownych zachowań seksualnych oraz do proponowania seksu w zamian za korzyści materialne. Wstęp kończy się stwierdzeniem, że 40% spośród wszystkich respondentów, było pod wpływem stresu. Nie wiadomo, czy podczas wypełniania ankiety, czy podczas aktu seksualnego. W dalszej części artykułu okazuje się, że autorką przytaczanych badań jest seksuolog Grażyna Czubińska z Polskiego Uniwersytetu w Londynie, której wypowiedzi, pozbawione odpowiedniego tła kontekstowego, zostały wykorzystane w celu uwiarygodnienia myśli przewodniej autora tekstu. Jaka to myśl? Używając określenia „rozwiązłe”, dziennikarz chciał zdyskredytować Polki, poprzez odniesienie się do ich postawy moralnej. Co więcej, postanowił przemilczeć fakt, że prawie połowa ankietowanych to polscy mężczyźni, którzy na Wyspach Brytyjskich zdradzali częściej niż Polki. Jeżeli polskie kobiety są rozwiązłe, to jakimi słowami należałoby określić obywateli oraz rezydentów Wielkiej Brytanii, którzy godząc się na przygodne kontakty seksualne, umożliwiają Polkom naginanie kręgosłupa moralnego? Daily Mail zdaje się wciąż tkwić w czasach epoki kamienia łupanego, kiedy wyrazisty podział ról społecznych na kobiece i męskie, faworyzował hulanki, swawole i seksualne podboje mężczyzn, jednocześnie piętnując kobiety podążające za głosem swojego ciała.


O co chodzi w tych badaniach?


Badania przeprowadzone przez seksuolog Czubińską nie oceniały postawy moralnej, lecz pozwoliły zaobserwować  pewne zjawiska zachodzące w badanej grupie respondentów. Pierwszym wnioskiem jaki się narzuca, jest wyższa częstotliwość kontaktów seksualnych wśród Polaków mieszkających na Wyspach. Zarówno polskie kobiety, jak i polscy mężczyźni, po osiedleniu się w Wielkiej Brytanii, stali się odważniejsi w poznawaniu nowych doznań seksualnych, częściej decydując się na seks grupowy, obejrzenie pornografii bądź na zrobienie niedzielnych zakupów w sex-shopie. Co ciekawe, pornografia, która na całym świecie postrzegana jest jako domena mężczyzn, okazuje się być bardziej atrakcyjną formą rozrywki dla polskich kobiet w Anglii, dwukrotnie częściej sięgających po materiały pornograficzne niż mężczyźni. Może już czas na kobiecą wersję Playboya? O seksualnej otwartości Polaków w UK, w oparciu o wyniki przeprowadzonych badań, mówi seksuolog Czubińska :

Seks zaczął być pełen wzajemnej akceptacji, naturalności, radości. Ankietowani przyznali, że uprawiając seks nie mieli poczucia winy, że jest on czymś brudnym, wstydliwym i grzesznym. Nie czuli się tak ,,obciążeni" tradycją i religią. Wyznali również, że w Wielkiej Brytanii stali się bardziej świadomi własnych potrzeb seksualnych. Ponadto znajdują się tam pociągający, ,,różnorodni" partnerzy - często wskazywali na atrakcyjność i możliwość obcowania z osobami czarnoskórymi.

Polak, wychowawszy się w środowisku wyznającym i nieraz forsującym wartości warunkujące zaistnienie kontaktu seksualnego, czuje się na obczyźnie  wolny oraz wyzwolony od dogmatów religijnych i obyczajów społecznych wyznaczających granice dla indywidualnych potrzeb cielesnych i duchowych.  Konfrontując się z ludźmi cieszącymi się seksem bez buczącej nad głową moralności, przejmuje wzorce i sposoby postrzegania własnej seksualności. Przyjemność seksualnego obcowania z cielesną egzotyką stała się wisienką na czekoladowym torcie.

 Dlaczego wolimy kochać się w Anglii?

Największy potencjał do uświadomienia sobie drzemiących w nas pokładów cielesnej miłości zdają się posiadać lokalizacje bogate w ciepło słoneczne rozlewające się po obnażonym ciele, rozgrzany do czerwoności piasek palący biegnące w stronę orzeźwiającego morza stopy oraz wyposażonych w naturalny luz i swobodę bycia egzotycznych obywateli. Czyli słoneczne wybrzeże Italii, francuskie Saint-Tropez, luksusowe Monako płynące szampanem i hałasujące ekskluzywnym wyścigiem formuły 1 oraz romantyczny Paryż zrzeszający namiętnych kochanków z całego świata. Co w tym nęcącym zestawieniu robi Anglia z prawdopodobnie najbardziej depresyjną pogodą na świecie, sztywnymi i nudnymi Brytyjczykami i z rządem bawiącym się z powodzeniem od lat w wielkiego brata, obserwującego mieszkańców przez kilka milionów kamer przemysłowych? Oczywistym powodem jest poczucie osamotnienia, brak partnera na miejscu oraz chęć przełamania codziennej rutyny pozbawionej elementu zaskoczenia. Co z przyczynami mniej oczywistymi? Amerykańskie stowarzyszenie turystów zapytało swoich członków jakie nacje, z podziałem na płeć, wywołują u nich największe ciarki na plecach. Pośród panów największym uznaniem cieszyli się Brytyjczycy, którzy ponoć niezależnie od pogody poprawiają kobiecie samopoczucie, wydobywając z siebie gardłowy akcent brytyjski. Widocznie rudy też może być sexy. 








niedziela, 10 listopada 2013

Mieszkanie i meczety [PART II]

Zapewniliśmy wieczną marzycielkę (Maggy), że intensywnie przemyliśmy kwestię wynajęcia zjawiskowego pomieszczenia gospodarczego z oknem, przez które wpada tyle światła, że mieszkające przed nami wampiry czuły się jak u siebie w domu. Obróciliśmy się w stronę drzwi i uciekliśmy ku falującej na horyzoncie estetycznej wolności w kolorach czerni i brązu. Czuliśmy się delikatnie odarci z naszych oczekiwań i nadziei, jednak nie popadliśmy w słodką rozpacz, wiedząc, że przed nami jeszcze jeden umówiony viewing mieszkania. Blisko centrum. Blisko pracy.


Za blisko meczetu. Za blisko brodatych Panów popularyzujących polską modę noszenia skarpety w klapku. Wyszedłszy z tego mieszkania, zamiast po bułki, musiałbym się skierować do wyżej wymienionej świątyni, gdzie bułek oczywiście bym nie znalazł, ale w zgodzie z obowiązującą na tym terenie religią, wypełniłbym swoją poranną powinność. Komu w ogóle są w dzisiejszych czasach potrzebne bułki? Bułki są passe. Meczety są trendy, jazzy i prawie sexy. Czy ktoś widział prawie seksowną bułkę? W meczetach można śpiewać, modlić się i przyswajać starożytne formułki, przy których wino z krwi to tania sztuczka niedouczonego iluzjonisty. Społeczność muzułmańska – gdyby ktoś pytał – miewa się w Wielkiej Brytanii bardzo dobrze. Mają swoich duchownych, swoich polityków, swoich bojowników, swoich okrutników i swoich agentów nieruchomości.


Oczekując z dziewczyną na pojawienie się rzeczonego agenta „007 nie zgłaszaj się, jeżeli nie potrafisz utożsamić się z kolorem mojej twardówki w oku”, skusiliśmy się na drobny posiłek niezawierający nawet śladowych ilości mięsa ani niczego, co mogłoby mięso przypominać. Gdy przyjeżdżasz w gości, nawet niezapodziewany i niespodziewany, należy uszanować zasady wyznawane przez gospodarza. Muzułmanie nie przepadają za wieprzowiną. Czy zatem ostrzeżenie w opisie mieszkania, przestrzegające przed spożywaniem wieprzowiny w obrębie uświęconego mieszkania, mogłoby być pewnego rodzaju zachętą dla uciekających na widok mięsa wegetarian? Prawdopodobnie łatwiej byłoby im powstrzymać swoje mięsożerne żądze, zatapiając kły w kiełkach albo w jogurcie o smaku rosnącego na drzewie udka kurczaka. „Nasze mieszkanie” pomimo zauważalnie zabarwionej religijnie lokalizacji podobnej adnotacji nie posiadało.


Wtem nadszedł on. Opalony tak bardzo, że wyglądał jak Hindus. Właściwie to był Hindusem. Z krzaczastą i niezdyscyplinowaną brodą oraz obowiązkowymi klapkami na białej skarpecie. Pełni entuzjazmu, jak przed pogrzebem ukochanej babci, zamknęliśmy oczy, policzyliśmy do dziesięciu i z wątpliwym uśmiechem na twarzy powędrowaliśmy w kierunku szelmowsko uśmiechającego się Aliego. Albo Johna. Nie pamiętam. Ali vel John powitał nas radośnie i stonowanym gestem dłoni zaprosił do windy rozmiarów przeciętnego mieszkania syryjskiego uchodźcy. Zajechawszy na czwarte piętro w akompaniamencie hipnotyzującej ciszy wymieszanej z napięciem kulturowym, wystrzeliliśmy z windy jak pocisk z afgańskiego AK 47. Widok zapierał dech w piersiach, a my po raz pierwszy znaleźliśmy się powyżej wierzchołka dachu meczetu. Czując w sobie rosnącą moc, wkroczyliśmy za Alim do „wymarzonego pokoiku na czwartym piętrze”. Był niewielki. Wielkości daczy średnio zamożnego Syryjczyka. Okno ubrało w kadr okoliczne tory i przejeżdżające pociągi. Szafę stanowiła zasłonka skrywająca drążek z trzema wieszakami. Łóżko zajmowało połowę pokoju. Biurka nie było widać, ale to pewnie dlatego, że stało pod łóżkiem. Mimo niepodważalnych luksusów i zalet pokoju, przeszło nam przez myśl, że Gollum był średnio szczęśliwy, mieszkając w swojej jaskini. Podziękowaliśmy Johnowi aka Ali i skierowaliśmy się do najbliższej piekarni celem nabycia kilku pozbawionych seksapilu bułek…



Koniec końców tego samego dnia znaleźliśmy dość przestronny i świetnie urządzony pokój w East Ham, we wschodniej części Londynu, gdzie nie brakuje ani bułek, ani indyjskich świątyń.


Kilka porad dla ludzi szukających mieszkania w Londynie: 



1. Upewnij się, że ktoś z kanapą albo kawałkiem podłogi w Londynie, jest Ci na tyle bliski, że na pytanie, czy możesz się do niego wprowadzić na kilka nocy, zepnie pośladki i pokiwa twierdząco głową. 

2. Szukanie pokoju do wynajęcia to udręka. Jeżeli łatwo ulegasz frustracji i zdenerwowaniu, nie zapomnij zabrać ze sobą psychotropów bądź herbatki ziołowej. Ostre narzędzia typu tasak kuchenny bądź krakowska maczeta, zostaw w domu. Albo na dworcu autobusowym. 

3. Nie podróżuj po Lonydnie z ciężkimi bagażami. Te najlepiej zostaw w storage na dworcu autobusowym. Londyńskie metro posiada wiele stacji z udogodnieniami dla osób poruszających się na wózku, ale jest też mnóstwo takich, które zmuszą Cię do pokonywania schodów. Wielu. 

4. Nie dziw się, jeżeli z Twojego mieszkania najłatwiej będzie się dostać do meczetu. Jest ich w Londynie więcej niż w Pakistanie. Prawie. 

5. Znajdź polski sklep z polskim chlebem. Brytyjskie pieczywo nadaje się do uszczelniania okien, ewentualnie do lepienia figurek superbohaterów. 

6. Nie poddawaj się. Nawet jeżeli Ci się nie uda, wiedz, że Londyn okupowany jest przez wielu sympatycznych bezdomnych, którzy pokażą Ci co i jak. 


wtorek, 5 listopada 2013

Do zamieszkania jeden szok

Witam! Rączki wymiennie z piętami całuję! Prane co najmniej raz dziennie. Kto w ogóle zabiera się do tańczenia językiem po stopach uwięzionych w skorupie pyłu, brudu i potu? Fetyszyści pijący na śniadanie herbatę z chlorem? Ozon im w oko. Po długiej przerwie, uginającej się pod swoim ciężarem jak słoń afrykański zostawiony na okres wakacji u swojej kochanej babci z Somalii, poczułem ssącą mnie w sercu tęsknotę. Nie za Tobą. Za Wami też nie. Za stukaniem się stęskniłem. W klawiaturę. Zapraszam tedy do wspólnego podążania śladem zagubionych palców. I wcale nieobgryzionych paznokci.



Znowu będzie baśń o współczesnym przepychaniu się z zastaną rzeczywistością. Człowiek, choć razi głupotą na setki tysięcy kilometrów, stając się wibrującym punktem widzianym z księżyca, potrafi marzyć. Snuje swoje śmieszne i płytkie plany, defekując śmierdzącymi pomysłami na wyszorowany i lśniący chodnik. Niekiedy ta woniejąca kupa pomysłów przetrwa nawałnicę ludzi mających tendencję do wdeptywania w nowych trzewikach w świeże gówienko, stwardnieje i zbieleje, stając się pomnikiem Twoich starań. You should be proud of yourself, mate! Nad truchłami niedojrzałych dzieciątek made in Africa celebrują muchy w celach stricte konsumpcyjnych. Do rzeczy. Chcieliśmy znaleźć się w Londynie i podobnie jak kilka milionów innych osadników z kontynentu, pragnęliśmy zamieszkać w zacnej i przestronnej izbie w umiarkowanym centrum brytyjskiej stolicy. Nabuzowani kosmiczną energią, obwieszeni jak zmutowane wielbłądy cztero-garbne, puściliśmy się… barierki, Wy zboczeńcy nieczytający z rękami na kolankach Biblii, i powędrowaliśmy w kierunku pierwszego mieszkania.



Okolica typu eleganckie getto. Co jakiś czas przebiega bądź przejeżdża na rowerze czarnoskóry mężczyzna z GTA San Andreas. Odruchowo oklepuję się po ciele, szukając karabinu albo przynajmniej bazooki. Mili ludzie nie robią krzywdy miłym ludziom. Nawet jeżeli jeżdżą na rowerze. W okularach przeciwsłonecznych. Dreptam w miejscu, oczekując na pojawienie się właścicielki mieszkania zaciągającej na przemian brytyjskim i murzyńskim akcentem. Musiała mieć trudne dzieciństwo. Matka zabierała ją na zakupy w niedzielę, a ojciec w tym czasie płakał, zastanawiając się, dlaczego jego córka tak bardzo pragnie być biała.  


Po dwóch strzałach, trzech puszkach wyciągniętych ze śmietnika przez biednych ludzi i jednej kupie powietrze – ziemia, nadeszła Maggie i pokazała nam mieszkanie, przy którym obóz dla uchodźców wygląda z bardzo daleka jak pałac wersalski. Maggie musiała mieć wyjątkowo trudne dzieciństwo. Na pewnym etapie swojego życia przestała dostrzegać subtelną różnicę między jednym, wielkim łóżkiem, a dwoma łóżkami szpitalnymi. Maggie posiada za to bujną wyobraźnię. Ręczniczek łazienkowy jest dla niej dywanem, a brak szafy można wytłumaczyć istnieniem konceptu szafy. Whatever.



Ciąg Dalszy Nastąpi Jeżeli Nie Zgniję Od Nadmiaru Deszczu 


wtorek, 29 października 2013

Do Londynu przed wschodem słońca [part II]

Pokryci kurzem nocnej przejażdżki autobusowej weszliśmy do środka hali na przemian zasysającej i wypluwającej ludzi ściganych porannymi zobowiązaniami. Brak skrzyżowań, rond i sygnalizacji świetlnej nie przeszkadzał współczesnym myśliwym w płynnym i swobodnym przecinaniu głównego placu w różnych kierunkach i trajektoriach. Nawet dworcowe gołębie zdawały się latać na autopilocie i tylko czasami anonimowa twarz wykrzywiała się w grymasie zdziwienia zmieszanego z obrzydzeniem na widok króla brytyjskich przestworzy naruszającego przestrzeń zarezerwowaną dla ludzi. Widoczne z księżyca tablice wyświetlały godziny przyjazdów i odjazdów londyńskiego metro, które kursując co dwie, trzy minuty całkowicie negowało sens istnienia powyższych drogowskazów. Nasyciwszy oczy skoordynowanym chaosem komunikacyjnym, przypomnieliśmy sobie, że stanie w miejscu jest w tym miejscu nie na miejscu. Wypadało zainicjować działania mające na celu zakupienie biletu.


Z lekką dozą nieśmiałości, bez podpaski w biurowej torbie, podszedłem za namową aniołów, dziewczyny i presji czasu, do siwiejącego Pana, z którego kamizelki emanowała błyszcząca żółć żołądkowa. Na wyrażoną przeze mnie prośbę zabulgotał, zafurczał i przewrócił zmęczonymi oczami. Odniosłem wrażenie, że byłem dla niego kolejnym niedorozwiniętym klientem mającym problem z czytaniem ze zrozumieniem i macaniem płaskiego ekranu dotykowego. Uśmiechnąłem się głupkowato, dając mu do zrozumienia, że ma rację. Siwy przyjął moją milczącą deklarację na klatę, dumnie i wyniośle podciągając sobie spodnie. Gestem ręki zaprosił mnie przed ekran i przez trzydzieści sekund śpiewał w afrykańskim narzeczu, którego jako wyedukowany Europejczyk, znać nie mogłem. Dzięki mojej zaawansowanej pamięci fotograficznej zapamiętałem i po odejściu bulgoczącego buntownika z wyboru skopiowałem dwa z piętnastu macnięć i klepnięć zaprezentowanych mi na ekranie dystrybutora biletów. Minimalizm dotykowy zatryumfował, a my staliśmy się posiadaczami papierowych bilecików drukowanych na kolorowej tekturze. Sukces! Poczułem się jak Napoleon, któremu po wielu namowach udało się przekonać żonę Teresę do wzięcia kąpieli.












Czas naglił. Cierpiący na utajoną wściekliznę pasażerowie przebiegający przez bramki metra z prędkością Usaina Bolta deptali nam po piętach, podczas gdy ja i moja dziewczyna rozpracowywaliśmy system bramek z elegancją i flegmatycznością kustosza muzeum bliskiego przejścia na emeryturę. O dziwo nie poleciał w naszą stronę żaden but, ani zbłąkane sznurowadło. Londyńska plwocina nie przytuliła się do mojego płaszcza, nie wybrzmiał żaden dżentelmeński okrzyk zniecierpliwienia. Moglibyśmy rozbić przed samym wejściem namiot i urządzić spontaniczne barbekju, w żaden sposób nie mącąc genetycznie odziedziczonego spokoju londyńskiej klasy pracującej. Po upływie godziny albo dwudziestu sekund znaleźliśmy się na skromnym i dość zatłoczonym peronie wyglądającym jak złupiona łazienka w przestronnym i opuszczonym pałacyku. Ludzie czekali na metro. Nie mając nic innego do roboty, także czekaliśmy.


Nadjechał. Majestatycznie i delikatnie wgramolił się na tory, zatrzymując się z przeciągłym „ccccccc” albo „ssssss”. Prezentował się zupełnie przeciętnie. Bez polotu otworzyły się drzwi i zupełnie bez historii się zamknęły. Ot wagon bez klimatyzacji, bez wifi i bez żebrzących Cyganów. Choć nigdzie w metrze nie było tabliczki zakazującej wejścia w stroju casualowym, 80% pasażerów podróżowało w pełnym garniturze. Tylko niektórzy mieli niedorobione „buty galowe” albo adidasy. Na każdej stacji, przed rozjechaniem się drzwi, padał komunikat zachęcający do zważania na przerwę między wagonami, a peronem. Rozczarowałem się brakiem komunikatu informującego o możliwości zajęcia miejsca siedzącego. Usłyszawszy nazwę naszej stacji – Tower Hill, mając cały czas na uwadze PRZERWĘ/SZCZELINĘ/PRZEPAŚĆ/TARTAR między wagonem, a peronem, opuściliśmy parny wagon i przesadnie nie gubiąc drogi, wynurzyliśmy się na powierzchnię.


Jaka to była powierzchnia! Naznaczona setkami szklanych brył, przywracających nadzieję w sens przynoszenia linijki oraz ekierki na lekcję geometrii w wylęgarni gimbusów, tętniła płytkim i szybkim oddechem, aromatem świeżo zmielonej kawy i palonego w pośpiechu papierosa. Czym prędzej wyposażyliśmy się w białą kawę i śmierdzącego papierosa. Płytki oddech nadszedł sam. Potem pojawił się stres i wyimaginowane kołatanie serca. Poszedłem na assessment center[1].









[1] Assessment center (nazywany czasami ośrodkiem oceny lub centrum oceny) to wielowymiarowy proces oceny kompetencji, w którym uczestnicy są obserwowani i oceniani przez zespół obiektywnych, wyszkolonych sędziów kompetentnych (asesorów).


sobota, 26 października 2013

Do Londynu przed wschodem słońca

Gdy już miałem ubić trójgłowego smoka ziejącego głosem Macierewicza, ratując z opresji śliczne ekspertki z przeciwnej drużyny, zadzwonił budzik. Poirytowany poprosiłem o pięć minut spokoju, które w przestrzeni onirycznej powinny urosnąć do co najmniej pół godziny. W sam raz, żeby uratować niewiasty i odebrać zasłużoną wdzięczność w przestronnym jacuzzi na skraju lasu. W trakcie ustalania ostatecznej liczby poszkodowanych dziewcząt, budzik jeszcze raz sprowadził mnie na ziemię, nieodwołalnie zamykając przejście do mojej przyjemnej, sennej mary. Czas było wstawać. Zupełnie nieprzekonany do tego pomysłu, zmusiłem grabiejące w porannym chłodzie ciało do paralitycznej synchronizacji. Wciągnąłem wymiętoszone spodnie na nogi, zarzuciłem lodowaty t-shirt na grzbiet i z powodzeniem dotarłem do łazienki, w której wykitowało światło. Ponownie. Rzuciłem jedną bądź dwiema kurwami o przypadkowe kafelki na ścianie i wyobraziwszy sobie, że jestem zmutowanym kotem lubiącym wodę, wskoczyłem pod prysznic, tonąc w narzucającym się nieco mroku. Uzyskawszy zewnętrzną świeżość na poziomie przywołującego wiosnę papieru toaletowego, wysuszyłem się, wyszorowałem kły i pognałem po garnitur. Londyn czekał.


A jam bekał, nie radząc sobie ze strumieniem ożywczej kawy wpadającym do zaśniedziałej gardzieli i rozsierdzonego wczesnym biesiadowaniem żołądka. W międzyczasie moja dziewczyna dokonała sztuki magicznej. Nie dysponując zaklęciami ani nawet najgorszego sortu różdżką ze szczurzego jelita, powypychała kanapki jajecznicą z bekonem, serem i szynką, złorzecząc na upieprzoną ladę kuchenną. Przez chwilę zastanawiałem się, czy posypać głowę popiołem i przyznać się honorowo do popełnionego czynu. Wziąwszy pod uwagę paranormalną godzinę i skłonność flatmates do rozsiewania brudu, pokiwałem znacząco głową i w pełnym rynsztunku chwyciłem ręką za klamkę, okazując swoją gotowość. Wybiegliśmy z domu jak wystrzelona z procy metalowa kulka, kierując swą trajektorię lotu na dworzec autobusowy. O dziwo po papierosie, wypalonym w spokojnej i dość sielskiej atmosferze, nadjechał monumentalny autobus z – jak się później okazało – zainstalowanym w tyle kiblem, który na każdym zakręcie otwierał swoje wrota, godnie manifestując swe ekshibicjonistyczne zapędy. Po trzech godzinach nieprzyzwoitego ujadania niedomykających się drzwi, rydwan zajechał na Victoria Station, a my przywitaliśmy Londyn. Bezgłośnym ziewnięciem.


Pomimo wszelakich znaków, drogowskazów, mapek i wskazówek, znalezienie odpowiedniej stacji metra okazało się być dość problematycznym zadaniem. Zbliżała się godzina ósma. Londyńskie chodniki podejmowały coraz gęściejsze tłumy pracowników, podróżników, turystów i różnej maści tułaczy. Zewsząd nadchodzili potencjalni przewodnicy, oczekujący na możliwość wykazania się znajomością topografii brytyjskiej stolicy. Choć nie chciałem pytać o lokalizację najbliższej stacji metra, będąc przekonanym, że takie pytanie zabrzmi mniej więcej tak, jak prośba skierowana do mieszkańca Sopotu o wskazanie morza, (w odległości około 200 metrów od wybrzeża miałem czelność zapytać o drogę nad morze), odepchnąłem nieprzyjemne myśli i zagaiłem do przechodzącego nieopodal Londyńczyka.


- Przepraszam, orientujesz się gdzie znajduje się stacja metra Victoria?
- Jak spojrzysz przed siebie…
-…patrzę…
-… zobaczysz budynek, do którego wchodzi tłum ludzi. To tam.
- Dzięki wielkie!
- To tamten budynek z taką kopułą. Wystarczy przejść na drugą stronę ulicy.
- Okey. Dzięki.


Ruszyliśmy w stronę domniemanej stacji, gdy po kilkunastu krokach pomocny Brytyjczyk okazał się być bardzo pomocnym Brytyjczykiem. Prawdopodobnie kojarzył Papieża Polaka i polski dywizjon 303.


- O widzicie! Dokładnie przed Wami jest wejście! Nic tylko tam wejść, kupić bilet i możecie już jechać, gdzie chcecie.




- Dzięki – odpowiedziałem po raz dziesiąty, zastanawiając się, czy w ramach uprzejmości kupiłby nam bilety.



Ciąg Dalszy Nastąpi Niebawem