sobota, 31 sierpnia 2013

Oda do faceta


Jesteś facetem. Na głowie sterczą potargane, niemyte od tygodnia włosy. Świetnie się układają. Żadna guma do włosów nie jest w stanie ich postawić w tak naturalny i spontaniczny sposób. Żaden grzebień ani szczotka nie zastąpią gładko ślizgającej się między kudłami ręki. Twojej. O fryzjerze wiesz tyle, że istnieje. Nie tolerujesz jego działalności, ale będąc członkiem grzecznej i ułożonej społeczności akceptujesz tę dziwaczną potrzebę. Lubisz się drapać. Najczęściej tam gdzie swędzi. Swędzenie odczuwasz prawie wszędzie i nic z tym nie zrobisz. Jak swędzi – drapiesz. W tramwaju, na konferencji, w studiu telewizyjnym, na ślubie. Po głowie, po rękach, po dupie. Po jądrach też. Najchętniej na oczach Twojej partnerki. 


Jesteś konkretny. Logika jest Twoją mocną stroną. Twój Skarb wysyła Cię do sklepu po cebulę. Ona nie ma takich mięśni jak Ty. Poza tym chce, żebyś czuł się potrzebny. Przechodzi Ci przez myśl, że jedna cebula to żaden ciężar, ale nie rozwijasz tematu, bo wiesz, że postawa obywatelska w niedługim czasie Ci się opłaci. Na głupie pytanie kasjerki czy na pewno chcesz tylko jedną cebulę, odpowiadasz twierdząco. Czemu miałbyś chcieć więcej? Nie lubisz płakać przy obieraniu cebuli. Czujesz się wtedy mniej męski. Im mniej cebuli w Twoim domu, tym lepiej dla Ciebie. Dziewczyna wita Cię w drzwiach i pyta o cebulę. Uśmiechasz się jak głupi podtykając jej warzywo pod nos. Chciałam kilogram cebuli Kochanie. Kilogram? Po co nam, aż kilogram? Czujesz się trochę jak debil. Wracasz do sklepu, zagryzasz zęby i ze wzrokiem uciekającym w podłogę prosisz kasjerkę o kilogram cebuli. Nie chcesz widzieć jej tryumfującego uśmiechu.


Jesteś ekspertem. We wszystkim i od wszystkiego. Wiesz doskonale kiedy należy wymienić baterie w zegarze, zanim zatrzymają się wskazówki. Wiesz kiedy w telewizji puszczają materiał warty obejrzenia. Przy całym profesjonalizmie jesteś na tyle empatyczny, że pozwalasz dziewczynie obejrzeć z Tobą telewizję. Czasem zastanawiasz się dlaczego tylko mecze piłkarskie i zabójcze bronie prezentują wysoki, merytoryczny poziom. Choć jesteś najlepszy we wszystkim, w pewnych mało strategicznych aspektach życia zrzucasz odpowiedzialność na partnerkę. Pod Twoim czujnym okiem wybiera dla dziecka i dla Was szkołę, lekarza, dentystę i milion innych rzeczy, których nazw już nie pamiętasz. Nie możesz pamiętać wszystkiego. Magazyny Twojej pamięci są bezcenne, w szczególności gdy duża jej część zapełniona jest nazwiskami piłkarzy, nazwami alkoholi, markami samochodów, tytułami gier na peceta i konsole nowej generacji oraz danymi personalnymi najbardziej uroczych pornstars.


Jesteś komunikatywny. Nie lubisz strzępić jęzora po próżnicy. Podstawą Twoich umiejętności komunikacyjnych jest zwięzłość oraz informacyjna lakoniczność. „Dobrze” – to świetna odpowiedź na pytanie : Jak minął Ci dzień? Zawiera w sobie cały niezbędny opis Twojego stanu emocjonalnego oraz w klarowny sposób informuje odbiorcę, że mogłoby Ci być lepiej. Albo gorzej. Lubisz rozmawiać ze swoją dziewczyną. Najczęściej wtedy gdy ona nie może przestać mówić, a Ty nie możesz się powstrzymać przed niesłuchaniem tego o czym mówi. Masz bogaty zasób słownictwa, ale nie cierpisz przyćmiewać swą erudycją tych mniej zręcznych w posługiwaniu się słowem. Dlatego często rzucasz w trakcie meczu kurwami i chujami, podtrzymując tradycję polskiego savoir-vivre’u. Jesteś oddanym fanem języka polskiego i nie uznajesz właściwości komunikacyjnych języków obcych. Oprócz tych, które komunikują się w produkcjach dla dorosłych – jesteś poirytowany, gdy słyszysz nieudolny włoski dubbing rozbiegający się z faktycznymi doznaniami węgierskiej aktorki.



czwartek, 29 sierpnia 2013

Anatomia obciachu





Siedzisz na kanapie w wyciągniętych i połatanych dresach z pierwszej komunii, relaksując się przy nowym harlequinie, którego na trzydzieste urodziny kupiła Ci na dworcu kolejowym wciąż podkochiwująca się w Elvisie Presleyu mama. Za lekturę zapłaciła dziesięć złotych, choć Tobie powiedziała, że w wyniku hard core negotations dała sprzedawcy tylko trzy. Cieszysz się, że masz tak zaradną mamę. W międzyczasie pies próbuje Cię zahipnotyzować, dopraszając się o wyniesienie chlupoczącego pęcherza na jakiś solidnie obsikany trawnik. Cicho wzdychasz pod nosem, odkładasz książkę na półkę z zamykanymi drzwiczkami i idziesz się przebrać.




Otwierasz trzydrzwiową szafę, żałując, że i tym razem za powieszonymi jak elegancko rozpłatane przez rzeźnika świnie bluzkami nie znajdujesz w tylnej ściance przejścia do Narni. Do świata zaludnionego przez bandę nieokrzesanych dziwolągów i nieformalnych hipsterów, którzy w przeciwieństwie do tych prawdziwych nie zastanawiają się czy różnokolorowe skarpetki są wystarczająco alternatywne w połączeniu z żółtym wiaderkiem na głowie. Ale Ty nie jesteś hipsterem. Nie masz najnowszego IPhone’a. Nie nosisz różnokolorowych skarpetek.  Nie zakładasz na głowę plastykowych wiaderek. Przynajmniej dopóki nie znajdziesz się w piaskownicy. Mimo to przeglądając hurtowe ilości bawełny, poliestru i nylonu decydujesz na poziomie Twojej nieświadomości, jaki ciuch spełni oczekiwania wyimaginowanej społeczności sędziów sadystów spędzających dnie i noce na wymyślaniu sposobów by Cię ośmieszyć. Stajesz się niemym epicentrum niewybrednych uwag, prymitywnych opinii, oszczerczych recenzji, stereotypowych uprzedzeń i siana w głowie. Innymi słowy, jesteś podatna/y na obciach.




Obciach to strach przed ciachem. What the fuck is that?! Nie jest to strach przed ciachem, które w pocie czoła piecze Twoja mama, a po kilku dniach zostają dla niej tylko okruchy. Dajcie mamom zjeść, egoiści! Tym bardziej nie chodzi o strach przed Twoim urojonym ideałem, do którego i tak nigdy nie podejdziesz. Tchórzu! Obciach to strach przed ciachem społecznym. Ciach społeczny (rodzaj męski) to efekt projekcji Twoich lęków i negatywnych poglądów na nieokreślonym reprezentancie oceniającej społeczności. Za każdym razem, gdy dochodzisz do wniosku, że cały świat tylko czeka, aż ubierzesz się jak debil i będzie mógł to głośno skomentować śmiejąc Ci się w twarz, lśniące ostrze gilotyny spada na Twoją obnażoną i mięsistą samoocenę, która wydaje z siebie charakterystyczne CIACH!




PIĘĆ SPOSOBÓW NA WYKOPANIE OBCIACHU Z TWOJEGO ŻYCIA




1. Nie patrz na innych. Porada wyciągnięta z Bravo Girl autorstwa Twojej ciotki, ale naprawdę działa. Jeżeli masz problem z niepatrzeniem, zawiąż na oczach babciną chustkę, w którą nikt wcześniej nie smarkał. Jeżeli wciąż się patrzysz, przyklej sobie lustro do nosa.

2. Poczuj się pewniej z samym sobą. Raz na miesiąc wyjdź na spacer i nakarm ptaki w parku. Zbuduj karmnik jeżeli zauważysz, że te niecywilizowane dranie zżerają ziarno z ziemi! Jeżeli nie jesteś typem Boba Budowniczego, pójdź na siłownię. Bieganie i rozciąganie mięśni zmęczy Cię do tego stopnia, że przestaniesz się przejmować zielonym światłem na przejściu dla pieszych.

3. Jako osoba cierpiąca na obciach często i gęsto przejmujesz się opiniami bliskich i dalekich Ci ludzi. Nawet Twój pies jest bardziej asertywny od Ciebie. Kilka razy w ciągu dnia postaraj się stanowczo, ale nie agresywnie postawić na swoim. Uwaga. Nie próbuj przekonywać partnera, że przesolona zupa wcale nie jest przesolona.

4. Generuj i pobieraj pozytywną, optymistyczną energię. Dobre fluidy potrafią wyciągnąć chorego z największego schorzenia. Pamiętaj, za każdym razem gdy się uśmiechasz, gdzieś na świecie kochają się pandy.

5. Emigruj do Wielkiej Brytanii. Brytyjczycy tęsknią za pięknymi kobietami, a Brytyjki są bogate. Pojęcie obciachu zostało na stałe wymazane ze słownika schorzeń psychicznych, po tym jak książę Harry z dumą pochwalił się na łamach gazety swoimi pośladkami. Ponoć rodzina królewska zastanawiała się, czy nie przedstawić nagości księcia jako oficjalnego stroju nocnego monarszy.  


środa, 28 sierpnia 2013

Zero-hours life

Na niespokojną powierzchnię medialnego oceanu wypłynął, zamknięty przez dwadzieścia lat w obklejonej glonami szklanej butelce, temat zero-hours contracts, czyli w bardzo wolnym tłumaczeniu: kontrakty na zero godzin. Miejsce zbrodni : Wielka Brytania.


Głównym sprawcą całego zamieszania są oczywiście firmy/znienawidzone korporacje, które kontynuują popularny obecnie trend zawierania umów na zero godzin, zapoczątkowany we wczesnych latach dziewięćdziesiątych przez duże sklepy prowadzące szeroko pojętą sprzedaż dóbr. O ile początki kariery zero godzinowych kontraktów nikogo specjalnie nie obchodziły, o tyle obecnie niezadowolenie rosnącej rzeszy zero-godzinowych pracowników, jak i wtórującej im opinii publicznej, coraz bardziej się powiększa.


Czym w ogóle są te kontrakty? Dzięki malowniczej nazwie – kontrakty na zero godzin – możemy się kilku rzeczy domyśleć, w przeciwieństwie do polskich umów śmieciowych, których nazwa zachęca do skorzystania z najbliższego kosza na śmieci. Kontrakty na zero godzin to, jak już zapewne wiecie, umowa pomiędzy pracodawcą i pracownikiem niegwarantująca żadnych godzin pracy w ciągu miesiąca. Teoretycznie. W praktyce także nie ma żadnej gwarancji, że praca kiedykolwiek się pojawi. Za to często ta praca jest, dlatego, że ktoś musi pracować w firmie, gdzie wszyscy, zatrudnieni są na kontraktach na zero godzin.


Osoba pracująca „na zero godzin” musi być dyspozycyjna. Oznacza to mniej więcej tyle, że w sytuacji gdy pracodawca zadzwoni do takiej osoby w niedzielę wieczorem, oznajmiając jej niespodziewanie, że w poniedziałek „powinna” przyjść na godzinę szóstą do pracy (choć wcześniej o tym nie wiedziała), nasz bohater nie może odmówić, argumentując, że umówił się na wizytę u lekarza. Pracodawca albo jeszcze bardziej obetnie mu godziny, albo po prostu zwolni. Bardzo często zero-hours workers przychodzą do pracy, poinformowani o niej kilkanaście godzin przed faktem, i po kilku godzinach, gdy w sklepie nie ma ruchu, pracodawca odsyła ich do domu płacąc tylko za przepracowane godziny. 


Można sobie łatwo wyobrazić, że przy tak zmiennym rytmie pracy bardzo trudno jest zaplanować budżet nawet z tygodniowym wyprzedzeniem. Pomimo dominującego w społeczeństwie brytyjskim potępienia takich praktyk zatrudniania, pojawią się głosy, najczęściej osób uczących się bądź od wielu miesięcy próbujących znaleźć pracę, które cenią sobie takie warunki zatrudnienia z uwagi na dużą elastyczność grafiku godzinowego. 


Oficjalnie problem dotyczy 250 tysięcy ludzi. Nieoficjalnie mówi się o okrągłym milionie ludzi, którzy nie mają żadnej gwarancji, że w następnym tygodniu otrzymają jakąkolwiek pensję. Zero-hours conctracts możemy podpisać między innymi w McDonalds bądź KFC. 

wtorek, 27 sierpnia 2013

Panie Prezydencie, David Cameron przy telefonie


Podczas gdy w Polsce wyniki sondażowe Prawa i Sprawiedliwości coraz bardziej motywują zniechęconych i pogrążonych w społecznym letargu wyborców Platformy Obywatelskiej, cywilizacja zachodnia na czele z Ameryką, mającą wiele pozytywnych doświadczeń w zakresie wyzwalania uciskanej ludności i ropy, spogląda rozbieganym i podnieconym okiem na chemiczny taniec godowy Syrii. 

Sześć dni temu na przedmieściach Damaszku w Syrii śmierć poniosło od kilkuset do tysiąca osób w wyniku zbombardowania gazem bojowym terenów kontrolowanych przez rebeliantów. Jeżeli rebelianci nie zbombardowali siebie, winnym ataku jest prezydent Syrii Baszar al-Asad, odpowiedzialny za sprawowanie dyktatorskich rządów w Syrii. Domniemane użycie sarinu, paraliżującego układ oddechowy oraz mięsień sercowy, oburzyło globalną opinię publiczną. Poruszona Rada bezpieczeństwa ONZ zdecydowała się wysłać swoich ekspertów na przedmieścia Damaszku. 

Na miejscu oenzetowscy specjaliści czekali kilka dni, aż Asad i jego ludzie, pod przykrywką prowadzenia zaawansowanych działań militarnych, uprzątną wszelkie dowody wskazujące na ich winę. W międzyczasie sekretarz stanu USA John Kerry podał informacje o ataku sarinem w formie faktu. USA stwierdziły, że za bombardowaniem stoi reżim Asada.Specjaliści ONZ badają próbki chemiczne pobrane z zaatakowanych terenów, podczas gdy Stany Zjednoczone wspólnie z Wielką Brytanią zastanawiają się nad potencjalnymi celami, które mogłyby zostać zestrzelone w pierwszej kolejności. 

Poparcie dla sprawy wyraziła także Francja i Turcja. Tradycyjnie już weto w sprawdzaniu czegokolwiek w Syrii ogłosiła Rosja, dodając, że nie ma dowodów wskazujących na wykorzystanie sarinu w celach bojowych. Wczoraj odbyła się interesująca rozmowa telefoniczna między Davidem Cameronem i Władimirem Putinem nawiązująca do Syrii. Oto jej prawdopodobny zapis:


- Witam Panie Prezydencie Władimirze Putinie. Jestem wielce ukontentowany możliwością skonfrontowania mych poglądów w sprawie syryjskiego konfliktu z Pańską intrygującą opinią w tej sprawie.
- Daruj sobie Davidzie. Nikt nas nie podsłuchuje. To bezpieczna linia.
- Skąd wiesz?
- Jestem byłym szefem KGB, pamiętasz?
- Faktycznie, zapomniałem. Słuchaj Władek, Ty wiesz, że Asad to zrobił.
- Co zrobił?
- Zbombardował rebeliantów sarinem!
- A to. Nie ma wystarczających dowodów na to, że taki atak faktycznie się odbył, a już na pewno nie można stwierdzić kto dokonał tego ataku, który zresztą nie miał miejsca. Jak dla mnie nie ma tematu i Ty też powinieneś odpuścić.
- Władek. Zginęli ludzie. Mówimy tutaj o setkach, tysiącach ofiar. Musimy pomóc rebeliantom w uporaniu się z tym potworem.
- Davidzie, wiesz ile osób zginęło w Syrii odkąd zaczęła się ta wojna domowa?
- Co to ma do rzeczy? Mówimy o sarinie! To jest broń chemiczna, której użycie jest niezgodne z wszystkimi konwencjami. Razem z Barackiem rozpatrywaliśmy możliwość zbrojnej interwencji i byłoby nam miło, gdybyś ten jeden raz się z nami zgodził.
- 100 tysięcy osób zginęło w Syrii począwszy od 2011 roku. Nikt nie użył na nich sarinu i nikt się nimi nie zainteresował. Co do Twojej prośby. Powiem rzecznikowi, żeby w moim imieniu ogólnie potępił wykorzystywanie sarinu w celach bojowych. Aha, i powiedz Barackowi, żeby się na mnie nie obrażał z powodu Snowdena. Te dokumenty wcale nie są takie odkrywcze i niebezpieczne. 

poniedziałek, 26 sierpnia 2013

I wojna bankowa


Z powrotem w Anglii. Decydując się na  przeprowadzkę do obcego kraju, należy spodziewać się, trwającego w zależności od samopoczucia i zasobności portfela, procesu aklimatyzacji. Załóżmy, że dysponujemy już podstawowym elementem istnienia każdego imigranta, a właściwie każdego człowieka, czyli mieszkaniem.

sobota, 24 sierpnia 2013

Plaża miłości




Dzisiaj bardziej wakacyjnie. Ostatnimi czasy cały świat podpięty do środków masowego przekazu zdaje się ekscytować piaskiem. Nie takim zwyczajnym, miejskim piaseczkiem, zraszanym okazjonalnie przez wytyczające teren pieski czy niemogących wytrzymać napięcia w pęcherzu poszukiwaczy zaginionych puszek i butelek. Mowa o piasku z charakterem, wyrazistą i ustabilizowaną osobowością, bądź w wersji bardziej klerykalnej, o piasku z duszą wypatrującą zbawiciela na horyzoncie. I wcale nie chodzi o pustynię. Bohaterem medialnym ostatnich tygodni jest plaża.

piątek, 23 sierpnia 2013

Dlaczego palisz?




Uwaga. Palenie szkodzi zdrowiu. Twojemu i Twoich bliskich. Także Twoich dzieci. Jeżeli próbujesz wykopać nałóg ze swojego życia, nie czytaj tego tekstu. 

Objuczony wypchanym plecakiem stałem sobie przed lotniskiem. Czas uciąć sobie przerwę. Przez ostatnie dwie godziny walczyłem ze spadającym zagłówkiem dmuchanym, głowiąc się przy okazji nad efektywnym zagospodarowaniem przestrzeni dla moich przydługich nóg. W przypływie niespodziewanej błyskotliwości stwierdziłem, że następnym razem zrobię wszystko (prawie wszystko), żeby usadowić się obok wyjścia ewakuacyjnego, które z racji swojej funkcjonalności udostępnia połacie bonusowego terenu (wewnątrz samolotu!).


Sięgnąłem dłonią do przedniej kieszeni bluzy i zacisnąłem palce na zmaltretowanej paczce ukochanych, mentolowych LM-ów z „mechanizmem klikającym” w środku. Szczęśliwe lądowanie podobnie jak szczęśliwe dojechanie samochodem, tramwajem, rowerem czy hulajnogą do miejsca przeznaczenia, jest jedną z niepowtarzalnych okazji, żeby w zgodzie z sumieniem i odwiecznym prawem natury zaciągnąć się papierosowym dymem. Jeżeli już teraz nie możecie spokojnie usiedzieć na krześle, be my guest, niech każdy zainteresowany oddali się na bezpieczną odległość i w spokoju zaciągnie się swoim ulubionym papierosem.


Wszyscy po? Przepraszam na siedząco wszystkich niećmiących za to, że musieliście tyle czekać. Wyciągnąłem z tej wprawiającej w smutek najbardziej zaprawionego człowieka ulicy paczki papierosa, niespiesznie obróciłem go między palcami i jak wszechmocna zgniatarka samochodów i kamperów z czwartego sezonu Breaking Bad zgniotłem kulkę, przyjmując poród wtulającego się w uszy, jak para nowych słuchawek dousznych, dźwięku CLICK! Jestem przekonany, że w tym momencie kilka zamyślonych głów odwróciło się w moją stronę z niepokojąco szeroko otwartymi ustami.


Niespiesznie wsunąłem filtr papierosa do ust i wyciągnąłem tanią, dość tandetną, niebieską zapalniczkę. Zbliżałem płomień do końcówki papierosa, gdy w kadr wszedł dwuosobowy patrol służb porządkowych maszerujących w moją stronę. Cholera! W rzeczywistości frustrację wynikająca z przerwania świętego obrządku wyraziłem w dosadniejszy sposób. Może i można palić przed lotniskiem, ale to tylko moje przypuszczenie, którego nie zamierzałem konfrontować z obowiązującym prawem. Policjanci się zmyli, a ja wciąż nie nakarmiłem mojego głodu. Każdy kto miał dłuższy romans z papierosem, wie jak denerwujące mogą być, upływające z dala od nikotyny, minuty, szczególnie gdy Rubikon został już przekroczony decyzja o zapaleniu zapadła.


Szybki przegląd środowiska i żyjących w nim osobników pozwolił zorientować się w sytuacji. Palenie pod lotniskiem : widocznie dozwolone. Grupa nastolatków w podartym odzieniu zebrała się dookoła popielniczki jak jaskiniowcy wokół ubitego mamuta. Jarali fajki. Przystanek autobusowy :  identyczna sytuacja. Zamiast jaskiniowców, stały dwie antylopy, puma i cierpiący na otyłość rudy niedźwiedź. Wszyscy palili. Znaków informujących o zakazie palenia nie zauważyłem. Być może zostały wzorem polskiej myśli sprytnie ukryte albo zerwane. Robiło się późno. Autobus odjeżdżający do Leicester – mojego miejsca przeznaczenia, powinien przyjechać za 10 minut. W myślach oszacowałem, że zdążę wypalić papierosa, jednocześnie się nim delektując. Zapalniczka? Jest. Papieros? Gotowy. Nie czekając na fanfary, zapaliłem papierosa i usłyszałem za plecami:


- Oooo. Ten jedzie do Leicester.  


Poczekałem, aż wszyscy wsiądą do autobusu, niespiesznie zaciągnąłem się papierosem i pojechałem następnym. 

czwartek, 22 sierpnia 2013

Pierwsze starcie


Potężne koła samolotu z wyraźnie zaakcentowanym tąpnięciem przywarły do płaskiej jak średniowieczna myśl naukowa nawierzchni płyty lotniska. Silniki zagotowały się po raz ostatni, gdy pilot rozpoczął gwałtowny proces hamowania. Oto Anglia, kraj odseparowany od europejskiego kontynentu, rozciąga się majestatycznie pod kadłubem latającej maszyny.



Aby uspokoić wewnętrzne obawy, czy na pewno wsiadłem do właściwego samolotu, wyjrzałem przez okienko i przez ramię sąsiada, wbijając wzrok w górę. Tak, to musi być Anglia. Wielkie i szare chmury deszczowe przysiadły na niebiańskiej żerdzi i lały. Demokratycznym deszczem. Na drzewa, na chodnik, na wózki z bagażami, na obsługę lotniska, na samoloty i na mnie. Upajałem się tym pospolitym widokiem jakieś trzy sekundy po czym raźnym krokiem, utrzymując tempo nieformalnej grupy świeżo przybyłych, poczłapałem w kierunku odprawy paszportowej.



Na miejscu natrafiłem na znaną mi już formację kolejki, która dzięki strukturalnej mobilności potrafi się ustawić w dowolnym miejscu na ziemi. (Niech wystarczającym dowodem na poparcie mojej tezy będzie kilkugodzinna kolejka formująca się w drodze na najwyższy szczyt świata – Mount Everest). Chcąc jak najlepiej przygotować się do konfrontacji z brytyjskim reprezentantem urzędu celnego, zanurkowałem dłonią w kieszeni i po kilku nerwowych ruchach wyłowiłem dawno już niebłyszczący dowód osobisty. Przeczesałem palcami zlepione deszczem włosy i wygładziłem rękami pomarszczoną koszulę. Oczekując cierpliwie na swoją kolej, pozwoliłem sobie zerknąć na stan współbraci. Dominujące okazało się znudzenie i ziewanie. Kilka osób wymieniało uwagi na temat angielskiej pogody, ktoś wspomniał o długiej kolejce. Żadnej sensacji. Klimat pociągu do Trzebini.



Gdy zacząłem po raz siódmy sprawdzać godzinę w telefonie komórkowym, pani obwieszona tuzinem smyczek zapraszającym gestem dłoni wskazała wolne okienko. Nie wiem czy Was też czasem zżera niewytłumaczalne poczucie winy w kontaktach z policją/strażą miejską/celnikami. Choć z reguły jestem niewinny, mam dziwne wrażenie, że ONI wiedzą o czymś o czym ja nie wiem. Mimo wszystko, starałem się przyjaznym uśmiechem zasugerować, że jestem wyluzowanym imigrantem z Unii Europejskiej, który nie ma nic do ukrycia i tym bardziej do oclenia. Obsługująca mnie celniczka utkwiła we mnie przeszywający wzrok i zastygła. Jako człowiek wychowany w Polsce wiedziałem, że warto być konsekwentnym, toteż nieustająco obdarowywałem urzędniczkę promiennym uśmiechem. Kobieta na chwilę oderwała wzrok, spojrzała na moje zdjęcie z dowodu osobistego i poczęła mi się przyglądać ze zdwojoną intensywnością. Im dłużej taksowała mnie wzrokiem, tym bardziej rozpadała się moja uśmiechnięta fasada. W tym nieformalnym pojedynku na spojrzenia przegrywałem z kretesem. W końcu dałem za wygraną i odczuwając lekki stres przybrałem minę „porannego zombie”. Nie mogąc dłużej znieść tej nabożnej ciszy, zaproponowałem celniczce zdjęcie okularów w celu ułatwienia identyfikacji (na dowodzie osobistym nie mam okularów). Twarz Jane (przyjmijmy, że tak miała na imię) nagle zakwitła ciepłem i radością, a z oczu wytrysnęły dwa strumienie tęczy. Nie chciała oglądać mojej twarzy bez okularów (jaka szkoda), podziękowała mi i puściła wolno. Średnio zadowolony z mojego występu ruszyłem przed siebie, mijając przy wyjściu grupkę ludzi oczekujących na przylot bliskich.



środa, 21 sierpnia 2013

Like a boss





Boeing 737, udekorowany niebiesko-żółtym motywem przewodnim Ryanair, przyjmuje na pokład zniecierpliwionych i podekscytowanych pasażerów. Z nierzucających się w oczy głośników sączy się kojąca nawet najbardziej napięte nerwy muzyka klasyczna – dominują subtelne skrzypce i odprężający flet. Szczęśliwcy, którzy jako pierwsi zadebiutowali na pokładzie samolotu linii Ryanair, podziwiają panoramę lotniska przez owalne, małe okienko. Spóźnialscy oraz obywatele innych krajów (nie - Polacy) proszeni są o zajęcie wolnych foteli i skierowanie uwagi w stronę stewardess ubranych w niebieskie, obcisłe spódnice i białe, trochę mniej obcisłe koszule. Komunikat standardowo wybrzmiewa w języku angielskim. Niektórzy podróżnicy, pochłonięci misją upychania dziesięciokilogramowych (teoretycznie) bagażów w znajdującym się nad głową luku bagażowym, nie wykazują odpowiednio wydajnej podzielności uwagi, wywołując u większości stewardess palpitację języka.



- If u don’t sit down, we don’t take off![1]


Brytyjski akcent, choć zawojował tylko część ośrodków poznawczych obecnych na pokładzie, przebił się do świadomości niepokornego stada rebeliantów z pomocą nieznoszącego sprzeciwu głosu stewardessy. Spokorniali panowie zasiadają w swoich lożach i w skupieniu oddają się – jak reszta cywilów – kontemplacji, powtarzanych częściej niż Ona tańczy dla mnie w radiu, zasad podniebnego bezpieczeństwa. 


- Oto pas. Pas bezpieczeństwa. Pas składa się z niezwykle wytrzymałego pasa i równie mocnej klamry. Klamrę z pasem zbliżamy do pasa z częścią wsuwaną do klamry. W przypadku prawidłowego „dokowania” powinniśmy usłyszeć metaliczne CLICK! Proszę się nie niecierpliwić. Jesteśmy już u celu. Pas można teraz ścisnąć bądź poluzować. Aha. Drodzy Pasażerowie! Pas bezpieczeństwa umożliwia jeszcze odpinanie, którego zazwyczaj dokonujemy poprzez pociągnięcie klamry w naszą stronę (nie w stronę stewardess).


Dysponując niezadowalającym czasem reakcji, musiałem zadowolić się miejscem zewnętrznym zaraz przy wybiegu. Trudno stamtąd wypatrywać zapierających dech w piersiach pęknięć na płycie lotniska bądź jeżdżących pozornie bez ładu i składu wózków z bagażami. Szczególnie gdy głowa zaaferowanego sąsiada szczelnie wypełnia fragment przeszklonej ściany. Nie popadam jednak w melancholię, ani nawet w depresję. Miejsce zewnętrzne wiąże się z szeregiem niewyartykułowanych wprost przywilejów.


  • Po pierwsze, nieograniczony dostęp do toalety. Można wędrować w tę i z powrotem, nie robiąc z siebie przypadkowej striptizerki tańczącej lapdance. 
  • Po drugie, (nie…, łapanie za pośladek przechodzącej stewardessy nie wchodzi w grę...) w przypadku uderzenia w glebę osłoniętą grubą warstwą folii bąbelkowej można paść na kolana i szybko skierować się w stronę wyjścia ewakuacyjnego, zostawiając wszystkich z tyłu. 
  • Po trzecie i najważniejsze, po udanym lądowaniu i owacji na siedząco dla rumieniącego się ze wstydu pilota, możemy – po raz kolejny jako jedni z pierwszych – powstać, rzucić bezczelne spojrzenie sąsiadowi tulącemu się do okienka, wyciągnąć z luku nasz podręczny skarb i wysiąść z samolotu like a boss.



Niestety zazwyczaj udaje mi się skorzystać tylko z przywileju pierwszego.




[1] Tłum. Jeżeli nie usiądziecie, nie wystartujemy! 

wtorek, 20 sierpnia 2013

To tylko lotnisko


Lotnisko w Balicach. Wciąż nowoczesny, choć lekko zakurzony terminal, obsługujący loty międzynarodowe, połyka ze smakiem różnokolorowych i wielowymiarowych pasażerów. Krakowski terminal, podobnie jak reszta portów lotniczych na świecie, nie jest wybredny – zjada wszystkich podróżnych. Małych i dużych, brzydkich i pięknych, pachnących i ciężko pracujących, ubranych w garnitur i ciuchy Prêt-à-porter. Czasem choruje na refluks żołądkowo – przełykowy, zwracając pogniecioną i wytarmoszoną masę ludzką. Dolecieli!

 


Cali i zdrowi. Opaleni odstają od krajowego entourage. Witają się z bladymi i uśmiechniętymi rodzinami. Pytają o Polskę, o dom albo o mieszkanie, o ceny benzyny, chleba i piersi kurczaka, o samopoczucie psa i kota. Odpowiadają, opowiadając o ciepłym morzu, piaszczystej plaży, bezchmurnej połaci błękitnego nieba, o wysokim i niskim standardzie pokojów w hotelu, o wycieczkach – tanich i drogich, o miłych i przebiegłych rezydentach, o zagłuszających szum fal mewach, o połamanych muszlach i wyzbieranym z plaży bursztynie.

 


Odlecieli i wrócili, na łono kraju i rodziny, w mgliste – nabierające coraz wyraźniejszych kształtów, ramiona znajomych i przyjaciół. Co z tymi, którzy dali się lotnisku pożreć bez biletu na powrót? Co się dzieje z szaleńcami depczącymi polską flagę/rozsądnymi ludźmi kierującymi się ekonomicznymi pobudkami?

 


Pod koniec lipca 2013 roku odleciał mój samolot (właściwie ja z samolotem) do Leicester - jednego z wielu w Anglii poprzemysłowego miasta. Krakowski port lotniczy zassał mnie razem z moim dobytkiem mieszczącym się w wykupionej 15 kilogramowej torbie podróżnej i w 10 kilogramowym bagażu podręcznym przekraczającym dopuszczalny limit o kilka kilogramów.



Ponoć pracownicy linii lotniczej Ryanair otrzymują funt bonusu do pensji za każdorazowe wykrycie bagażu niespełniającego norm pod względem wagi i rozmiaru. Na moje szczęście lot miał się odbyć dość wcześnie. W okolicy „bramki” panowała senna i spokojna atmosfera. Odpoczywali wszyscy prócz Polaków, którzy kilkadziesiąt minut przed obwieszczeniem lotu do Leicester, sformowali znaną w rzymskich legionach formację kolejki. Struktura bitewna o niebywałej wytrzymałości, której podstawową funkcją militarną jest otępianie dłuższym niż makaron spaghetti oczekiwaniem. Jako człowiek wzbraniający się przed świadomym uczestnictwem w konfliktach zbrojnych wyraziłem wewnętrzny sprzeciw wobec lotniskowego ruszenia. Niestety wizja stania za kimś (za rodakiem!), w oczekiwaniu na coś (na samolot!), co i tak jest gwarantowane (miejsce w samolocie!), okazała się zbyt kusząca. Posypałem głowę popiołem i z nieskrywaną dumą wyrażającą się w uniesionej klatce piersiowej, stałem się częścią formacji.