wtorek, 29 października 2013

Do Londynu przed wschodem słońca [part II]

Pokryci kurzem nocnej przejażdżki autobusowej weszliśmy do środka hali na przemian zasysającej i wypluwającej ludzi ściganych porannymi zobowiązaniami. Brak skrzyżowań, rond i sygnalizacji świetlnej nie przeszkadzał współczesnym myśliwym w płynnym i swobodnym przecinaniu głównego placu w różnych kierunkach i trajektoriach. Nawet dworcowe gołębie zdawały się latać na autopilocie i tylko czasami anonimowa twarz wykrzywiała się w grymasie zdziwienia zmieszanego z obrzydzeniem na widok króla brytyjskich przestworzy naruszającego przestrzeń zarezerwowaną dla ludzi. Widoczne z księżyca tablice wyświetlały godziny przyjazdów i odjazdów londyńskiego metro, które kursując co dwie, trzy minuty całkowicie negowało sens istnienia powyższych drogowskazów. Nasyciwszy oczy skoordynowanym chaosem komunikacyjnym, przypomnieliśmy sobie, że stanie w miejscu jest w tym miejscu nie na miejscu. Wypadało zainicjować działania mające na celu zakupienie biletu.


Z lekką dozą nieśmiałości, bez podpaski w biurowej torbie, podszedłem za namową aniołów, dziewczyny i presji czasu, do siwiejącego Pana, z którego kamizelki emanowała błyszcząca żółć żołądkowa. Na wyrażoną przeze mnie prośbę zabulgotał, zafurczał i przewrócił zmęczonymi oczami. Odniosłem wrażenie, że byłem dla niego kolejnym niedorozwiniętym klientem mającym problem z czytaniem ze zrozumieniem i macaniem płaskiego ekranu dotykowego. Uśmiechnąłem się głupkowato, dając mu do zrozumienia, że ma rację. Siwy przyjął moją milczącą deklarację na klatę, dumnie i wyniośle podciągając sobie spodnie. Gestem ręki zaprosił mnie przed ekran i przez trzydzieści sekund śpiewał w afrykańskim narzeczu, którego jako wyedukowany Europejczyk, znać nie mogłem. Dzięki mojej zaawansowanej pamięci fotograficznej zapamiętałem i po odejściu bulgoczącego buntownika z wyboru skopiowałem dwa z piętnastu macnięć i klepnięć zaprezentowanych mi na ekranie dystrybutora biletów. Minimalizm dotykowy zatryumfował, a my staliśmy się posiadaczami papierowych bilecików drukowanych na kolorowej tekturze. Sukces! Poczułem się jak Napoleon, któremu po wielu namowach udało się przekonać żonę Teresę do wzięcia kąpieli.












Czas naglił. Cierpiący na utajoną wściekliznę pasażerowie przebiegający przez bramki metra z prędkością Usaina Bolta deptali nam po piętach, podczas gdy ja i moja dziewczyna rozpracowywaliśmy system bramek z elegancją i flegmatycznością kustosza muzeum bliskiego przejścia na emeryturę. O dziwo nie poleciał w naszą stronę żaden but, ani zbłąkane sznurowadło. Londyńska plwocina nie przytuliła się do mojego płaszcza, nie wybrzmiał żaden dżentelmeński okrzyk zniecierpliwienia. Moglibyśmy rozbić przed samym wejściem namiot i urządzić spontaniczne barbekju, w żaden sposób nie mącąc genetycznie odziedziczonego spokoju londyńskiej klasy pracującej. Po upływie godziny albo dwudziestu sekund znaleźliśmy się na skromnym i dość zatłoczonym peronie wyglądającym jak złupiona łazienka w przestronnym i opuszczonym pałacyku. Ludzie czekali na metro. Nie mając nic innego do roboty, także czekaliśmy.


Nadjechał. Majestatycznie i delikatnie wgramolił się na tory, zatrzymując się z przeciągłym „ccccccc” albo „ssssss”. Prezentował się zupełnie przeciętnie. Bez polotu otworzyły się drzwi i zupełnie bez historii się zamknęły. Ot wagon bez klimatyzacji, bez wifi i bez żebrzących Cyganów. Choć nigdzie w metrze nie było tabliczki zakazującej wejścia w stroju casualowym, 80% pasażerów podróżowało w pełnym garniturze. Tylko niektórzy mieli niedorobione „buty galowe” albo adidasy. Na każdej stacji, przed rozjechaniem się drzwi, padał komunikat zachęcający do zważania na przerwę między wagonami, a peronem. Rozczarowałem się brakiem komunikatu informującego o możliwości zajęcia miejsca siedzącego. Usłyszawszy nazwę naszej stacji – Tower Hill, mając cały czas na uwadze PRZERWĘ/SZCZELINĘ/PRZEPAŚĆ/TARTAR między wagonem, a peronem, opuściliśmy parny wagon i przesadnie nie gubiąc drogi, wynurzyliśmy się na powierzchnię.


Jaka to była powierzchnia! Naznaczona setkami szklanych brył, przywracających nadzieję w sens przynoszenia linijki oraz ekierki na lekcję geometrii w wylęgarni gimbusów, tętniła płytkim i szybkim oddechem, aromatem świeżo zmielonej kawy i palonego w pośpiechu papierosa. Czym prędzej wyposażyliśmy się w białą kawę i śmierdzącego papierosa. Płytki oddech nadszedł sam. Potem pojawił się stres i wyimaginowane kołatanie serca. Poszedłem na assessment center[1].









[1] Assessment center (nazywany czasami ośrodkiem oceny lub centrum oceny) to wielowymiarowy proces oceny kompetencji, w którym uczestnicy są obserwowani i oceniani przez zespół obiektywnych, wyszkolonych sędziów kompetentnych (asesorów).


sobota, 26 października 2013

Do Londynu przed wschodem słońca

Gdy już miałem ubić trójgłowego smoka ziejącego głosem Macierewicza, ratując z opresji śliczne ekspertki z przeciwnej drużyny, zadzwonił budzik. Poirytowany poprosiłem o pięć minut spokoju, które w przestrzeni onirycznej powinny urosnąć do co najmniej pół godziny. W sam raz, żeby uratować niewiasty i odebrać zasłużoną wdzięczność w przestronnym jacuzzi na skraju lasu. W trakcie ustalania ostatecznej liczby poszkodowanych dziewcząt, budzik jeszcze raz sprowadził mnie na ziemię, nieodwołalnie zamykając przejście do mojej przyjemnej, sennej mary. Czas było wstawać. Zupełnie nieprzekonany do tego pomysłu, zmusiłem grabiejące w porannym chłodzie ciało do paralitycznej synchronizacji. Wciągnąłem wymiętoszone spodnie na nogi, zarzuciłem lodowaty t-shirt na grzbiet i z powodzeniem dotarłem do łazienki, w której wykitowało światło. Ponownie. Rzuciłem jedną bądź dwiema kurwami o przypadkowe kafelki na ścianie i wyobraziwszy sobie, że jestem zmutowanym kotem lubiącym wodę, wskoczyłem pod prysznic, tonąc w narzucającym się nieco mroku. Uzyskawszy zewnętrzną świeżość na poziomie przywołującego wiosnę papieru toaletowego, wysuszyłem się, wyszorowałem kły i pognałem po garnitur. Londyn czekał.


A jam bekał, nie radząc sobie ze strumieniem ożywczej kawy wpadającym do zaśniedziałej gardzieli i rozsierdzonego wczesnym biesiadowaniem żołądka. W międzyczasie moja dziewczyna dokonała sztuki magicznej. Nie dysponując zaklęciami ani nawet najgorszego sortu różdżką ze szczurzego jelita, powypychała kanapki jajecznicą z bekonem, serem i szynką, złorzecząc na upieprzoną ladę kuchenną. Przez chwilę zastanawiałem się, czy posypać głowę popiołem i przyznać się honorowo do popełnionego czynu. Wziąwszy pod uwagę paranormalną godzinę i skłonność flatmates do rozsiewania brudu, pokiwałem znacząco głową i w pełnym rynsztunku chwyciłem ręką za klamkę, okazując swoją gotowość. Wybiegliśmy z domu jak wystrzelona z procy metalowa kulka, kierując swą trajektorię lotu na dworzec autobusowy. O dziwo po papierosie, wypalonym w spokojnej i dość sielskiej atmosferze, nadjechał monumentalny autobus z – jak się później okazało – zainstalowanym w tyle kiblem, który na każdym zakręcie otwierał swoje wrota, godnie manifestując swe ekshibicjonistyczne zapędy. Po trzech godzinach nieprzyzwoitego ujadania niedomykających się drzwi, rydwan zajechał na Victoria Station, a my przywitaliśmy Londyn. Bezgłośnym ziewnięciem.


Pomimo wszelakich znaków, drogowskazów, mapek i wskazówek, znalezienie odpowiedniej stacji metra okazało się być dość problematycznym zadaniem. Zbliżała się godzina ósma. Londyńskie chodniki podejmowały coraz gęściejsze tłumy pracowników, podróżników, turystów i różnej maści tułaczy. Zewsząd nadchodzili potencjalni przewodnicy, oczekujący na możliwość wykazania się znajomością topografii brytyjskiej stolicy. Choć nie chciałem pytać o lokalizację najbliższej stacji metra, będąc przekonanym, że takie pytanie zabrzmi mniej więcej tak, jak prośba skierowana do mieszkańca Sopotu o wskazanie morza, (w odległości około 200 metrów od wybrzeża miałem czelność zapytać o drogę nad morze), odepchnąłem nieprzyjemne myśli i zagaiłem do przechodzącego nieopodal Londyńczyka.


- Przepraszam, orientujesz się gdzie znajduje się stacja metra Victoria?
- Jak spojrzysz przed siebie…
-…patrzę…
-… zobaczysz budynek, do którego wchodzi tłum ludzi. To tam.
- Dzięki wielkie!
- To tamten budynek z taką kopułą. Wystarczy przejść na drugą stronę ulicy.
- Okey. Dzięki.


Ruszyliśmy w stronę domniemanej stacji, gdy po kilkunastu krokach pomocny Brytyjczyk okazał się być bardzo pomocnym Brytyjczykiem. Prawdopodobnie kojarzył Papieża Polaka i polski dywizjon 303.


- O widzicie! Dokładnie przed Wami jest wejście! Nic tylko tam wejść, kupić bilet i możecie już jechać, gdzie chcecie.




- Dzięki – odpowiedziałem po raz dziesiąty, zastanawiając się, czy w ramach uprzejmości kupiłby nam bilety.



Ciąg Dalszy Nastąpi Niebawem 







wtorek, 22 października 2013

Między światami

Środek łąki w Łowiczu. Noc. Dookoła rozpalonego ogniska siedzą trzy postacie. Spokojnie tlący się płomień oświetla twarze nocnych biesiadników. Daje się słyszeć ciężki, rzężący śmiech. Słychać odgłos tłuczonej o kamień butelki. Gburowaty chichot przybiera na sile. Imprezowicze zaczynają dusić się ze śmiechu.

<Janek> Olgierdzie Ty moja ukochana mordo zalana! Czy niezasadne byłoby  zaproszenie Cię do tańca?

<Olgierd>(próbując bezskutecznie stłumić śmiech) Jasiu! Ciebie jedynego kocham na tym świecie. No może poza matką…

<Janek> Ale Twoja matka, zdaje się nie żyje?

<Olgierd> (poważnym, zrezygnowanym tonem) Nie żyje.

<Rocky>(najbardziej zamroczony z całej trójki, entuzjastycznie, głośno i nieskładnie)Ależ ona żyje! Wy się prostaki na rzeczy Bożej nie znacie zupełnie! Ja w Biblii... w Biblii oglądałem takie obrazki…

<Janek>(zdziwiony własną bystrością)Jak Ty mogłeś w Biblii obrazki oglądać?

<Roki> Jasiek durnia ze mnie robisz, pijany jestem to fakt nie do podważenia, ale zaklinam się na wszystkie wódki kraju, który mnie urodził, wychował, a w trudnej chwili wydalił, że malunki z nim w roli głównej widziałem na własne oczy!

<Olgierd>(delikatnie, wychowawczo) Dosyć tej podniety Roki, w ręce wpadło Ci wydanie dla maluczkich.

<Roki>(ze szczerym niepokojem) Karłów?

<Janek> Dzieciaków imbecylu skończony, dla dzieciaków.

Roki obrażalsko chrząka, soczyście spluwa i zatapia wzrok w pobliskie krzaki. Janek wyciąga z poniszczonej skórzanej torby najtańszą wódkę (dostępną w sklepie z alkoholami „Do upadłego”) . Chwilę mocuje się z nakrętką, żeby w końcu z radosnym westchnieniem pochwycić nozdrzami wydobywający się z butelki zapach. Olgierd studiuje najnowsze wydanie Tele tygodnia, zupełnie nie przejmując się miernym światłem księżyca, które pada na zajętą przez trzech przyjaciół łąkę w Łowiczu. Ciszę przerywa Janek.

<Janek> Chłopaki patrzę tak na te krzaczory i choć żadnych dopalaczy dzisiaj nie łykałem czuję na sobie spojrzenie…

<Olgierd>(wchodzi w zdanie Jankowi) poza nami może jeszcze na Ciebie patrzeć księżyc, ale on ma nas najpewniej wszystkich w dupie, więc radzę ci, Janeczku, nie łudź się, że ta paprotka, na którą teraz pożądliwie patrzysz, a na którą wczoraj z nieskrywaną pasją lał nasz wspólny kolega Roki, powie ci, że masz ładniejszy nos niż Adrien Brody.

<Roki>(pewny siebie) Przecież jest ładniejszy!

<Olgierd>(z przekąsem)Bardziej wielgachny nie znaczy ładniejszy.

<Janek>(zdenerwowany, zrozpaczony)Do stu beczek zjełczałego tranu, czy chociaż raz nie mogę zostać potraktowany poważnie? Czy to, że przez ostatnie 20 lat permanentnie piję i ćpam robi ze mnie totalnego wykolejeńca społecznego, którego nie można potraktować lepiej niż skunksa z zepsutym mechanizmem gazowym?!Rujnujecie mnie psychicznie!

<Olgierd>(podśpiewując)”A mury runą mury runą…”

<Roki> (dokańczając w filozoficznym uniesieniu)”i pogrzebią nasz pijacki świat”

<Olgierd> Roki nie lubię gdy jesteś tak pesymistyczny dla świata. A Ty Jasiu nie masz o co się denerwować, Twoja psychika już jest zrujnowana. Ale z przyjemnością Cię wysłuchamy.

<Roki> Jasne, że wysłuchamy ale wpierw wesprzemy się czystą.

Roki pociąga duży łyk lodowatej wódki. Janek wzdycha, czekając aż Roki skupi uwagę na tym co ma towarzyszom do powiedzenia. Olgierd przygląda się miniaturowym zdjęciom roznegliżowanych dziewczyn na ostatniej stronie Tele tygodnia. W oddali słychać karetkę bądź policję jadącą na sygnale.

<Roki>(ucieszony i wyraźnie za sprawą wódki połechtany) Najlepszy amerykański palnik nie przepali  rury tak jak ta wódeczka moje gardło. No! Jasieńko! Walca zaczynaj, Krakowiaka odpalaj, Kujawiaka zapodawaj! Niech nam te Twoje spostrzeżenia umysły prymitywne rozjaśnią!

<Janek>(koncentrując się na tyle na ile pozwalał jego stan – prawie szeptem) Dobrze… to jest tak, tam w krzakach, coś się czai. Nie jestem w stanie stwierdzić  co, ale wiem, że się czai. Rozumiecie? I nie jest to delirka, którą przechodziłem po tym jak fajki zdrożały do 12 złotych za paczkę. Jeżeli nie chcecie mi pomóc, zrozumiem. Sam tam pójdę, jak John Rambo albo Terminator, ale ten dobry Terminator, rozumiecie?

W chaszczach coś się rusza. Nagły ruch nie zwraca jednak uwagi nikogo obecnego w tej chwili na łące. Noc toczy się zwyczajnym, leniwym tempem. Niewzruszeni koledzy Janka zgodnie potakują głowami, w żaden sposób nie zaznaczając werbalnie swojej obecności.


 <Janek>( z pasją i w uniesieniu, coraz głośniej i pewniej) Albo jak Bruce Lee pokonam hordy wrogów, które ośmielą się stawić mi czoło! Wkroczę do akcji jak Majewski doprowadzając publiczność do śmiechowej ekstazy! Nikt się przede mną nie uchowa! Jestem Spidermanem i Supermanem jednocześnie. Jokera jem na śniadanie razem z jajkami na bekonie! Potwornie niedobrze jest wylądować na moim talerzu!

W ten sposób Janek dodając sobie otuchy, coraz bardziej zbliża się do krawędzi gęsto znaczonej przez nikogo niechcianą roślinność. Tymczasem Roki i Olgierd tracą zainteresowanie Jasiem za sprawą kolejnej butelki wódki, której wielkie otwarcie proponuje Roki.

Gwiazdy na prawie smolistym niebie zaczynają pulsować, aż w końcu zmieniają się ich kształty. Teraz przypominają rozciągnięte, nieprecyzyjnie namalowane obiekty na płótnie. Nad łowicką łąką zapada cisza absolutna. Janek pochłonięty opętańczym monologiem zupełnie jak Konrad wielką improwizacją, wygląda jak postać z pierwszych amerykańskich niemych filmów. Cisza góruje nad sceną. Cisza drży i wibruje. Cała łąka zdaje się być w epicentrum trzęsienia ziemi, tyle, że pozbawionego jakiegokolwiek dźwięku. Nagle cisza wygasa i łowickie niebo na powrót jest normalne. Dwóch muszkieterów niczego nie zauważyło. Tylko Jasiu donośnie uskarża się na „coś”, co skradło mu głos.

<Jasiu>(przerażony, podpitym głosem szaleńca)Widzieliście?!słyszeliście?!czuliście to co ja?! Nie słyszałem siebie(coraz bardziej zrezygnowany), mówiłem bezgłośnie, bezdźwięcznie! Chłopaki co się do cholery stało?! Film niby mi się urwał? Złapałem nieoczekiwanego kaca giganta? A może obcy rozpoczęli inwazję !?

<Olgierd>(spokojnym głosem)Słyszałem, że oni planują atak na ziemię dopiero w 2100 roku.

<Roki>(zamulony)Nasi kopacze sprowadzą na nas kataklizm, nie obcy. Naaaapij się z nami Jasieńka!

<Janek>(podenerwowany)Jak zwykle nic Was nie obchodzi. Jedyne co potraficie robić, to każdą rzecz sprowadzić do igły w stogu siana, której szukanie nikogo nie obchodzi. Chlejcie sobie sami,  idę zobaczyć co się stało.

Pas gęstej roślinności zaczyna coraz szybciej wzdymać się i opadać. Tak jakby chwasty chełpiły się  meksykańską falą. Jasiu stoi przed gąszczem zieleni. W końcu robi duży krok naprzód. Jego oczom ukazuje się on sam. Kropka w kropkę. Ten sam długaśny nos i te same zlepione dwutygodniową warstwą brudu włosy. Tyle, że to nie jest brud. Rozdziawia bezgłośnie usta.

<Janek2>(z ciekawością ) Kim jesteś wyglądający zupełnie jak ja?
Janek nie może otrząsnąć się z szoku. Próbuje przypisać wydarzenie spożytemu w nadmiarze alkoholowi.

<Janek2>( ze zniecierpliwieniem)Zadałem ci, Wyglądający Zupełnie Jak Ja klarowne niczym błękit łowickiego nieba pytanie. Żądam równie klarownej odpowiedzi. Natychmiast!

Janek sprawia wrażenie przestraszonego agresywnym tonem sobowtóra. Mówi do siebie pod nosem.

<Janek>(szeptem)Wiedziałem, że owieczka to tylko pic na wodę. Musieli się zabrać za człowieka. Tylko czemu akurat wzięli mnie… musieli to zrobić podczas ostatniej libacji… Ale przecież mówili w telewizji, że to zabronione… może mówili i może faktycznie Cię nie sklonowali… może ja po prostu oszalałem? Może śnię? Ej Ty tam u góry! W tej chwili mnie obudź!

<Janek2> Wyglądający Zupełnie Jak Ja raczy żartować, owca jest powszechnie znanym na całym świecie zwierzęciem domowym z rodziny krętorogich. Nie wiem do kogo się odnosisz, ale wiedz ,że tam u góry nikogo nie ma.(Widząc przerażenie malujące się na twarzy nieznajomego, zmienia ton głosu na bardziej uprzejmy i delikatny)Nie oszalałeś i nie jest to sen. Nie jestem halucynacją. Przybywamy z równoległej  pod względem czasowym Ziemi. Nasza planeta posiada taką samą jak Wasza strukturę geologiczną. Poza tym jak już zdążyłeś zauważyć jesteśmy do Was bardzo podobni. Nie lękaj się mnie ani moich towarzyszy. Przybywamy w pokoju. Potrzebujemy Waszej pomocy.

Janek ze świata „tu i teraz” wacha się, czy uwierzyć przybyszowi wyglądającemu zupełnie jak on.

<Janek>(Śmielej)Czyli niby nie jesteś halucynacją, to nie jest efekt grzybków halucynogennych, które przez przypadek dzisiaj zjadłem?

<Janek2>(Ze spokojem)Nie, to nie jest konsekwencja spożycia substancji odurzającej. Jesteśmy realni.

<Janek> I nie jesteś moim klonem?

<Janek2> Nie. Jestem tylko Twoim czasowo równoległym odpowiednikiem, wyglądam jak Ty, mam te same geny co Ty, zachowuje się jak Ty – ale nie spożywam alkoholu w takiej ilości jak Ty…

<Janek> A to na pewno nie jesteś moim klonem. Ani ja Twoim. Z jak daleka przybywacie?

<Janek2> Z bardzo bliska. Linia czasowa łączy nasze dwie planety na tym samym odcinku. Zajmujemy tylko różne strony. Nie jesteście w stanie nas zobaczyć, gdyż Wasza technologia próbuje dociekać tylko fizycznych zjawisk. Nasza cywilizacja, choć tak podobna do Waszej, skupiła się na dostrzeganiu tego, co pozornie nie istnieje. Jak na przykład linia czasu. Albo równoległa czasowo planeta.

<Janek>(do siebie)Zawsze mówiłem, że inwestowanie w atomówkę to głupi i niebezpieczny pomysł. Wszystko fajnie, nie wiem czy zauważyłeś, ale masz do czynienia z grupą miejscowych, zdegradowanych społecznie do roli watahy pijaków. W jaki sposób tacy nieudacznicy jak my mieliby pomóc takim mózgom jak Wy?

<Janek2> Zdziwisz się, ale to właśnie Waszego zdemoralizowania potrzebujemy, bez Waszego chaosu naszą cywilizację pochłonie wszędobylski  ład. Porządek, który zrównał z ziemią wszelkie pierwotne zło, zaczął  zjadać sam siebie – powołując do życia zło, którego nawet Wasz świat nie doświadczył. Potrzebujemy Waszej pomocy. Was wszystkich.
   



          



sobota, 19 października 2013

Zrywam z Tobą

Nie odzywa się do Ciebie. Drugi tydzień. Wysłałeś jej smsa z komórki matki, podając się za starą koleżankę z podstawówki. Odpisała. Ma ochotę na kawę z mlekiem i wspominanie starych czasów. Tęsknisz za swoją dziewczyną, ale nie oddałbyś jej nerki w potrzebie. Więcej. Spragnionej i biednej nie ofiarowałbyś ulubionej kawy z McDonalda. Nie dlatego, że jesteś skąpy. Ta Twoja piękna i powabna wizja złączonej na zawsze pary zakochanych, rodem z Soplicowa, wala się po brudnym chodniku razem z osowiałymi petami i gołębiami sprawiającymi wrażenie naćpanych. Kiedyś byłbyś w stanie zdobyć się na wysiłek. Ugiąć za wcześnie skrzypiące kolana i zawładnąć pomijanym mikrokosmosem. Mógłbyś o niej myśleć godzinami, wpatrując się w ekran komputera wzrokiem pacjenta po lobotomii. Olałbyś złocistym moczem porannym ujadającą w równym tempie rodzinę, systematycznie złorzeczących na Twoje zachowanie znajomych i przyjaciół próbujących zmarginalizować intensywność i powagę Twoich uczuć. Żeby z nią być. Na przekór Waszej żałosnej niedojrzałości emocjonalnej i naiwnego zapatrywania się na wspólne życie.


Żaden głos nie wybrzmiał w Twojej głowie. Nikt kategorycznie nie zanegował Twoich romantycznych ciągot w kierunku uśmiechniętej buzi Twojej dziewczyny. Znalazłeś się na rozdrożu, przeczuwając, że wybranie którejkolwiek z dostępnych dróg skończy się nieprzyjemnym posmakiem rdzy na języku. Nie wiesz, czy wciąż Ci na niej zależy. Pojawienie się wątpliwości traktujesz jak zwiastun zapowiadający nadchodzącą pustkę i tułaczkę myśli. Zaciskasz usta, spinasz pośladki. Oko wypełnia się słoną wodą. Otwierasz okno, zapraszając chłodne i rześkie powietrze do środka. Nie chcesz wypowiedzieć tych słów. Odcinających Twoje dotychczasowe marzenia jak gilotyna spocony i odarty z człowieczeństwa łeb. Nie chcesz, żeby wydało się, że to w co tak cholernie wierzyłeś dniami i nocami, okazało się jedynie tanią iluzją skierowaną w Twoje serce. A jednak. To nie ma sensu. Uzurpujesz sobie władzę do zniewolenia wszelkich jęczących i skamlących o posłuch głosów w Twojej głowie. Podjąłeś decyzję. Lojalność i przywiązanie blakną w konfrontacji z kotłującym się przeczuciem o bezsensowności podejmowania jakichkolwiek działań naprawczych. Nastał czas miecza i topora. Nadejdzie czas rzęsistych łez i otępiającego smutku.



Trzeba się rozwieść. Skończyć z jej wyżłobioną w pamięci twarzą. Pożegnać się z żywym wspomnieniem miękkości jej warg i ciepłem wczepionego w Twoje ramiona ciała. Zastanawiasz się jak w nowoczesnym świecie przesączonym wirtualną komunikacją, zorganizować rytuał ostatecznego zerwania więzów. Jeszcze kilka lat temu bez wahania chwyciłbyś za telefon i nieznacznie drżącym głosem umówiłbyś się na to ostatnie spotkanie. W jakiejś kawiarni. Blisko Twojego mieszkania, żebyś nie musiał kupować biletu tramwajowego. Żyjesz w dobie „nowych mediów” warunkujących sposoby umacniania oraz osłabiania relacji z bliskimi Ci ludźmi, których czasem rozpoznajesz na ulicy, ale zazwyczaj nie masz ochoty się z nimi przywitać. Taki surrealizm nie jest dla Ciebie. Logujesz się na swoim ulubionym portalu społecznym. Facebook. Znajomy znajomej znajomego błaga o przygarnięcie ślepego kotka z trzema nogami. Ktoś inny wspomina mimochodem o kosztownej operacji uzębienia. Potrzebuje pieniędzy. Na szczęście Ty wolisz psy rasowe i nie masz wolnych pieniędzy. Poza tym liczy się czas. Im szybciej ogłosisz ograniczonemu światu znajomych swój aktualny stan emocjonalny, tym mniej Twoja dziewczyna będzie cierpieć.


Pozwalasz sobie na chwilę słabości, zaglądając na jej profil. Jesteś tylko człowiekiem z dostępem do Internetu. Jej zdjęcie profilowe uśmiecha się do Ciebie. Przeglądasz album „Ja i mój chłopak”. Niezbyt oryginalne, ale na kilku zdjęciach wyszedłeś całkiem nieźle. Za kilkanaście minut ten cały dorobek uwieczniający Wasze dotychczasowe życie w romantycznym duecie zniknie. Robi Ci się niedobrze. Kochałeś swoją dziewczynę. Zrobiłbyś prawie wszystko, żeby była z Tobą szczęśliwa. Nie mogłeś przewidzieć, że to Ty, zupełnie bez powodu, staniesz się nieszczęśliwy. Jesteś smutny. Usunięcie wszystkich zdjęć, komentarzy i wpisów nawiązujących do Waszego związku kojarzy Ci się z brutalnym uśmierceniem wesołego wróbelka podskakującego w parkowym karmniku. Nie jesteś mordercą. Lubisz małe ptaszki. Za oknem wychodzi słońce, zalewając Twój chłodny pokój jesiennym ciepłem. Stwierdzasz spontanicznie, że Twoja dziewczyna jest naprawdę ładna. I mądra. Zaglądasz do Informacji na jej profilu. Ukończyła inżynierię genetyczną z wyróżnieniem. Studiowała w liceum współpracującym z NASA. Mógłbyś z nią zapoczątkować nową cywilizację na Marsie. Uśmiechasz się coraz szerzej, gdy Twój wzrok pada na dwa słowa: Jest singlem.


Jesteś wściekły. To Ty miałeś z nią zerwać. To Tobie należał się prestiż zrywającego. Klikasz na dodany kilka godzin temu wpis. Dziesięć lajków. Piętnaście komentarzy. Kilka osób życzy powrotu do zdrowia. Biegniesz po telefon. Masz jedną wiadomość.  


Kochanie. Nie złość się na mnie. Kilka tygodni temu zdiagnozowano u mnie śmiertelną chorobę. Dzisiaj rano wyleciałam do Izraela na eksperymentalne leczenie. Lekarze dają mi trzy tygodnie życia. Nie chcę, żebyś dźwigał ciężar mojej choroby. Zacznij nowe życie. Zapomnij o mnie, jeżeli choć trochę mnie kochasz. Twój wróbelek.

   



czwartek, 17 października 2013

Wałęsie trzepią

Lech okuty w garnitur Gucciego, bokserki Kelvina Kleina i skarpetki ze Stadionu Dziesięciolecia, stanął przed przeszkolonymi wrotami, zdjął przeciwsłoneczne okulary z CCC i podkręcił wąsa. Niech wiedzą z kim mają do czynienia – powiedział trochę do siebie i trochę do czterech goryli pokrywających go szczelnie w formacji rombu. Lech przybrał groźną i wodzowską minę, inspirując się naturalną fizjonomią twarzy prezesa Prawa i Sprawiedliwości. Nie czekając na orszak powitalny, sforsował uległe drzwi na fotokomórkę i wysforował się na środek lotniska, szukając odruchowo jakiegoś ogrodzenia do przeskoczenia.


- Panowie, słyszę dziwne dudnienie. Czy niedaleko jest jakaś potańcówka?
- Panie Prezydencie, jesteśmy na lotnisku.
- To wiem. Tylko skąd to dudnienie? To pewnie ta nowoczesna muzyka, której słuchają młodzi.
- Panie Prezydencie, to startujące samoloty.
- Może samoloty. Może nowoczesna muzyka. Łatwo się pomylić, a Wam nie wolno popełniać błędów, prawda?
- Prawda, Panie Prezydencie.
- Nie rozumiem współczesnej muzyki. Za to na samolotach znam się. Bardzo. Jak byłem mały kolekcjonowałem znaczki z samolotami. Startujący samolot robi takie „wzuuuuuuu”. Czy to Panom brzmi jak dudnienie?
- Nie, Panie Prezydencie.
- Otóż to. Jestem prezydentem i potrafię odróżnić grę na dudach od startującego samolotu, a Wy powinniście zacząć zwracać się do mnie per Ser.
- Panie Prezydencie?
- Dobrze słyszeliście. Panie Prezydencie, Ser! Nie wiem dlaczego akurat ser. Sam nie przepadam za serem, ale do Obamy wszyscy tak mówią. Co kraj to obyczaj, a ja chcę reprezentować kraj nowoczesnych obyczajów. Od dzisiaj jestem dla Was Panem Prezydentem, Serem.
- Nasz samolot oczekuje na Pańskie przybycie… Panie Prezydencie, Serze… Ser.
- Chodźmy zatem Borowiki moje.


Smukły i lśniący na słońcu odrzutowiec z Prezydentem Polski wzbił się w przestworza, przeganiając  z nieboskłonu kierujące się do ciepłych krajów bociany. Na pokładzie luksusowego samolotu Prezydent wypełniał krzyżówki panoramiczne, podziwiając panoramę słów wpisywanych w okienka. Prezydencka ochrona studiowała kierunek lotu bocianów, wiedząc, że po wylądowaniu na londyńskim lotnisku, Prezydent – fanatyczny ornitolog, zażąda informacji o migracji polskich ptaków.


- Londyn! Wiwatujące tłumy! Fotoreporterzy! Królowa brytyjska! Wojciech Szczęsny! Pokochają mnie. Wszyscy. Będę jak księżna Diana. Z wąsem.
- Panie Prezydencie, Ser, wylądowaliśmy.
- Dobra robota chłopcy. Meldujcie.
- Panie Prezydencie, Ser. Wilgotność powietrza w brytyjskiej normie. Słońca brak. Dominują chmury. Widoczność niezadowalająca…
- Meldujcie o ważnych rzeczach! Co z Waszymi ptakami?
- Ptaki… kierują się na południe, Panie Ser Prezydencie.
- Dobrze! Dziękuję. Co teraz?
- Panie Prezydencie Ser, odprawa celna.
- Gazem, moje ptaszki!


Kilkanaście prezydenckich sapnięć później, Lech i jego świta dobrnęli do nielicznej kolejki oczekującej na kontrolę.


- Pan przodem, Panie Prezydencie Ser.
- Oczywiście, że ja przodem. Pokażę Wam jak to się robi.

- Hello sir, do you have a laptop in your luggage?
- Hello… I have money. I have President. I am Sir. My laps not for you! Borowiki! On chce usiąść na moich kolanach!
- Panie Prezydencie Ser, to standardowa procedura. Pytają czy ma Pan laptopa w torbie.
- Laptopa?
- Taki przenośny komputer, Panie Prezydencie. Ser.
- Mam go?
- Nie ma Pan, Panie Prezydencie Ser.
- No laptops. No laptops. I have boxers. Socks and sausages. Vodka too.
- Okey sir. We have to check it.
- Ochrona! To są jacyś czekiści! Ratunku!
- Panie Prezydencie, oni sprawdzą Pańskie mienie. Ser.
- Sprawdzą mój ser? To skandal międzynarodowej natury! Żona spakowała mi zielone figi. Skarpetki z Kubusiem Puchatkiem. Nie wiem, czy zabrałem te z Wilkiem i Zającem. Ale to wszystko leży takie niepoukładane i rozbebeszone! Żona nie potrafi składać. Ja jestem w tym dobry, ale akurat czytałem słownik języka polskiego, żeby się przygotować do krzyżówek panoramicznych!
- Panie Prezydencie. Proszę zachować spokój i nie wykonywać gwałtownych ruchów. Oni tego nie lubią. Panie Prezydencie. Ser.
- Zachować spokój?! Trzepią mi… torbę rwą… majtki gwałcą… Ludzie! Trzepią naszych! Skandal! Borowiki obezwładnijcie tych brudasów! Odbierzcie im licencję! Sparaliżujcie! Bo ja chcę, ale nie mogę! Rasiści! Imigranci z Polski, pomóżcie!


- Stary kto tak mordę tam wydziera?
- Aaa… Wałęsie trzepią.








poniedziałek, 14 października 2013

Szarlotka u psychoterapeuty

- Zdradził mnie. Bezczelnie na moich oczach. Piłam wieczorną kawę, choć miałam ochotę na herbatę. Z cytryną, której nie było. To znaczy była, ale w sklepie. Nie takim osiedlowym, gdzie komunistyczne matrioszki zwracają się do klientów po imieniu. W dużym supermarkecie była. Daleko ode mnie. Zupełnie nie na moje nogi. Czuję się stara. Mam dopiero trzydzieści lat i ledwo dwa żylaki. Tego na prawej nodze nie widać prawie. Ten na lewej to się uśmiecha. Do wszystkich znajomych. Głupek. Wstydzę się swojego ciała. Niektórych jego części. Lubię seks, ale przy zgaszonym świetle. Chciałabym kiedyś pójść do Castoramy i poprosić o najmocniejsze żarówki. I kabinę prysznicową z hydromasażem. I takim krzesełkiem, na którym można posadzić dupę zmęczoną nierównym chodnikiem. Z pupy jestem najbardziej dumna. 
Moja mama jest Brazylijką. Często wychodzi na plaże, żeby pochwalić się swoimi pośladkami. U nas nie ma takich plaż. Ludzi, przed którymi mogłabym poświecić moim tyłeczkiem także nie ma. Niczego już nie ma. Nawet Kononowicza już nie ma. Co ja gadam. Przecież jest reklama Frugo, choć niedawno też jej nie było. Odkopali z grobu, wsadzili do mikrofali i podsmażyli. Mikrofalówka jest niezdrowa. Razi przetworzone żarcie mikro falami, które wyjaławiają wartości odżywcze. Zdrowe jedzenie bardzo sobie cenię. Niestety nie mam czasu. Ciągle gdzieś biegam. Na światłach czasem stoję. Staram się nie przebiegać przez ulicę – wtedy po prostu idę. Ruch to zdrowie. Mawiali moi dziadkowie, którzy, leżąc na katafalku, dostali drgawek pośmiertnych. Połowa zebranych na pogrzebie uciekła. Boję się śmierci. Jak byłam mała, miałam jakieś 6 czy 7 lat. Okropnie się spłakałam, dowiedziawszy się, że to życie kiedyś się skończy. Wyczerpią się baterie i przestanę myśleć. Nie mogę przestać o tym myśleć. Ludzie powinni o tym myśleć. Dlatego właśnie skończyłam filozofię. Wiem już, co inni myślą na ten temat. Arystoteles jest twórcą wszystkiego. Taki intelektualny stwórca. Sama też lubię tworzyć. Nad morzem, jeżeli nie zapomnę zabrać wiaderka i grabek, wychodzą mi kominy z piasku i układający się w czworobok drut kolczasty. Pamiętam też o fosie i owczarkach niemieckich. Mój chłopak ma owczarka. On mnie zdradził na…


-… na Pani oczach. To już słyszałem. W jaki sposób Panią zdradził?
- Bezczelnie. Umówiliśmy się na rozmowę wieczorem. Rano nie miałam czasu. Sam Pan rozumie. Biegałam i chodziłam. Po drodze dużo sklepów i kabin prysznicowych. Nie to, że byłam brudna albo niedomyta. Ja dbam o czystość i uważam, że…
-…tak… jest Pani okazem czystości…
-... nie lubię brudu. Brud jest zaraźliwy. Jak przeziębienie czy ptasia grypa. Zawsze mam na rękach rękawiczki. Białe, dopiero co wyjęte z…
-…Proszę Panią o spokój!
- Ale…
- Ci!...
-…No wie Pan, przecież…
-…cisza!
- Milczę. Już milczę.
- Jeszcze raz. Zdradził Panią na Pani oczach. W jaki sposób?
- Zadzwoniłam do niego na skype. Kiedy odebrał, zobaczyłam w lustrze, jak kocha się z rolką po papierze toaletowym!
- I co Pani zrobiła?
- Nakrzyczałam na niego i zapytałam co robi.
- Co odpowiedział?
- Że uprawia seks z rolką po papierze, bo zjadł całą szarlotkę.
- Czyja to była szarlotka?
- Moja. Piekę mu czasem i wysyłam kurierem.
- Smaczna?
- Najlepsza. Robiona zgodnie z babciną recepturą, ze świeżych Renatek.
- Aha. Wiem, co musi Pani zrobić.
-Naprawdę?
- Pani szarlotka jest zbyt smaczna, żeby wysyłać ją w tak niewielkich ilościach.
- Ale wysyłam mu zazwyczaj dwie brytfanki.
- Wciąż niedostatecznie dużo. Proszę wysyłać mu więcej szarlotki, albo piec mniej smaczną.
- I to pomoże?
- To nie, ale jeżeli zainstaluje Pani w domu chłopaka bidet, niechciane relacje seksualne z rolką po papierze niebawem się skończą.
- Och dziękuję Panie terapeuto. Jeszcze dzisiaj pobiegnę do Castoramy!




Psychoterapeuta wstał ciężko z fotela, zmierzwił włosy i poszedł do kuchni, gdzie na ladzie migotała delikatnym światłem ona… pachnąca subtelnym aromatem swieżo pieczonego ciasta szarlotka. Specjalista zapatrzył się, wziął głęboki oddech i przystąpił do konsumpcji. 




sobota, 12 października 2013

How are you? Fuck you

Anglia. Kraj otwarty na izolujące się społeczeństwa. Wyznające inne wartości, inny światopogląd oraz inne religie. Aby sprostać rezultatom hurraoptymistycznej polityki emigranckiej, rdzenni Brytyjczycy zaopatrzyli się w dyplomatyczne narzędzie zwane kurtuazją. Angielska kurtuazja bez granic przejawia się w ekstremalnie ugrzecznionym stosunku do wszystkiego co się rusza, oddycha i rozumie język brytyjski w szczątkowym stopniu.


Każda rozmowa z Brytyjczykiem, nawet taka o aktualnej pogodzie, musi zostać poprzedzona wymianą uprzejmości, od których Polakowi robi się niedobrze, a nie do końca zasymilowany Hindus zaczyna nerwowo rozglądać się za kozą. Wypluwszy z siebie tradycyjne powitanie plemienne, typu hi, hello, hey, good morning, go fuck yourself, Brytyjczyk, jako strona genetycznie obciążona, inicjuje dyplomatyczny taniec godowy. Staje w rozkroku, ściąga spodnie, przeszywa laserowym spojrzeniem barbarzyńską ofiarę i wyrzuca z siebie z prędkością światła albo dźwięku sławetne „how are you?”, ewentualnie „are you alright?”. Nieobyty z angielskimi manierami rozmówca zamiera na kilku minut, próbując rozszyfrować bełkot bladolicego. Przypominający piłę mechaniczną wrzuconą do bulgoczącego rosołu na gazie. Interlokutor, uświadomiwszy sobie, że postawionych pytań w żaden sposób nie można zinterpretować jako prowokacja do spuszczenia wpierdolu, otwiera szeroko oczy, przestępuje z nogi na nogę, jak na gimnazjalnej potańcówce na zielonej szkole, wysuwa język i syczy polszczyzną in english : I am fine!


Brytyjczyk dziwacznie mruży oczy, jakby gotował się do oddania snajperskiego strzału, drepcze w miejscu, przygląda się emigranckiej twarzy z zastanowieniem i lekkim zniecierpliwieniem. Brzydka i jakby wyklepana w kazachstańskim warsztacie blacharskim twarz tężeje. Emigrant poci się na plecach, a na koszulce formuje się biały orzeł. Czyżbym coś przeoczył? – zastanawia się biały mężczyzna. Nie-Brytyjczyk bardzo chciałby coś powiedzieć, zagaić, zawrócić niefortunnie milczącą rozmowę na właściwe tory, ale boi się, lęka, że nie zostanie zrozumiany, albo, że sam nie zrozumie. Po ciągnącej się w nieskończoność chwili, z malującą się na koszulce z przodu Bitwie pod Grunwaldem, emigrant wzdycha i przybrawszy oczy słodkiej foczki, pyta : yes?


Nothing – grubiańsko odpowiada Brytyjczyk, nie rezygnując z intensywnego wpatrywania się w zlęknione oczy rozmówcy. Mijają powolne minuty, stając się jeszcze wolniejszymi godzinami. Słońce zwiewa z nieboskłonu, mając dość świecenia w tej zapadłej i wilgotnej dziurze. Wnet zachwaszczony ośrodek nerwowy emigranta przeszywa iście rewolucyjna myśl. Jak feniks z popiołów powstaje pomysł skomentowania obecnej pogody. Emigrant zbiera się w sobie, dyszy jak lokomotywa na parę, wykonuje trzy piruety i parę poczwórnych axli, wieńcząc niezaplanowany występ pytaniem i szybką odpowiedzią : Do you like weather? I don’t.


Brytyjczyk, nie czekając na chór roznegliżowanych i klaskających anielic, odpowiada : I m fine, thank you. Gdy kurtuazji stało się zadość, zbiera się na szczerość i stwierdza, że weather is awesome oraz mówi : I don’t like sun anyway. Urażony i obficie zapocony emigrant wstukuje pin na terminalu, wyciąga kartę i wychodzi z siatkami w rękach, słysząc w oddali coraz bardziej cichnące : thank you… thank you…have a nice day…thank you…