wtorek, 29 października 2013

Do Londynu przed wschodem słońca [part II]

Pokryci kurzem nocnej przejażdżki autobusowej weszliśmy do środka hali na przemian zasysającej i wypluwającej ludzi ściganych porannymi zobowiązaniami. Brak skrzyżowań, rond i sygnalizacji świetlnej nie przeszkadzał współczesnym myśliwym w płynnym i swobodnym przecinaniu głównego placu w różnych kierunkach i trajektoriach. Nawet dworcowe gołębie zdawały się latać na autopilocie i tylko czasami anonimowa twarz wykrzywiała się w grymasie zdziwienia zmieszanego z obrzydzeniem na widok króla brytyjskich przestworzy naruszającego przestrzeń zarezerwowaną dla ludzi. Widoczne z księżyca tablice wyświetlały godziny przyjazdów i odjazdów londyńskiego metro, które kursując co dwie, trzy minuty całkowicie negowało sens istnienia powyższych drogowskazów. Nasyciwszy oczy skoordynowanym chaosem komunikacyjnym, przypomnieliśmy sobie, że stanie w miejscu jest w tym miejscu nie na miejscu. Wypadało zainicjować działania mające na celu zakupienie biletu.


Z lekką dozą nieśmiałości, bez podpaski w biurowej torbie, podszedłem za namową aniołów, dziewczyny i presji czasu, do siwiejącego Pana, z którego kamizelki emanowała błyszcząca żółć żołądkowa. Na wyrażoną przeze mnie prośbę zabulgotał, zafurczał i przewrócił zmęczonymi oczami. Odniosłem wrażenie, że byłem dla niego kolejnym niedorozwiniętym klientem mającym problem z czytaniem ze zrozumieniem i macaniem płaskiego ekranu dotykowego. Uśmiechnąłem się głupkowato, dając mu do zrozumienia, że ma rację. Siwy przyjął moją milczącą deklarację na klatę, dumnie i wyniośle podciągając sobie spodnie. Gestem ręki zaprosił mnie przed ekran i przez trzydzieści sekund śpiewał w afrykańskim narzeczu, którego jako wyedukowany Europejczyk, znać nie mogłem. Dzięki mojej zaawansowanej pamięci fotograficznej zapamiętałem i po odejściu bulgoczącego buntownika z wyboru skopiowałem dwa z piętnastu macnięć i klepnięć zaprezentowanych mi na ekranie dystrybutora biletów. Minimalizm dotykowy zatryumfował, a my staliśmy się posiadaczami papierowych bilecików drukowanych na kolorowej tekturze. Sukces! Poczułem się jak Napoleon, któremu po wielu namowach udało się przekonać żonę Teresę do wzięcia kąpieli.












Czas naglił. Cierpiący na utajoną wściekliznę pasażerowie przebiegający przez bramki metra z prędkością Usaina Bolta deptali nam po piętach, podczas gdy ja i moja dziewczyna rozpracowywaliśmy system bramek z elegancją i flegmatycznością kustosza muzeum bliskiego przejścia na emeryturę. O dziwo nie poleciał w naszą stronę żaden but, ani zbłąkane sznurowadło. Londyńska plwocina nie przytuliła się do mojego płaszcza, nie wybrzmiał żaden dżentelmeński okrzyk zniecierpliwienia. Moglibyśmy rozbić przed samym wejściem namiot i urządzić spontaniczne barbekju, w żaden sposób nie mącąc genetycznie odziedziczonego spokoju londyńskiej klasy pracującej. Po upływie godziny albo dwudziestu sekund znaleźliśmy się na skromnym i dość zatłoczonym peronie wyglądającym jak złupiona łazienka w przestronnym i opuszczonym pałacyku. Ludzie czekali na metro. Nie mając nic innego do roboty, także czekaliśmy.


Nadjechał. Majestatycznie i delikatnie wgramolił się na tory, zatrzymując się z przeciągłym „ccccccc” albo „ssssss”. Prezentował się zupełnie przeciętnie. Bez polotu otworzyły się drzwi i zupełnie bez historii się zamknęły. Ot wagon bez klimatyzacji, bez wifi i bez żebrzących Cyganów. Choć nigdzie w metrze nie było tabliczki zakazującej wejścia w stroju casualowym, 80% pasażerów podróżowało w pełnym garniturze. Tylko niektórzy mieli niedorobione „buty galowe” albo adidasy. Na każdej stacji, przed rozjechaniem się drzwi, padał komunikat zachęcający do zważania na przerwę między wagonami, a peronem. Rozczarowałem się brakiem komunikatu informującego o możliwości zajęcia miejsca siedzącego. Usłyszawszy nazwę naszej stacji – Tower Hill, mając cały czas na uwadze PRZERWĘ/SZCZELINĘ/PRZEPAŚĆ/TARTAR między wagonem, a peronem, opuściliśmy parny wagon i przesadnie nie gubiąc drogi, wynurzyliśmy się na powierzchnię.


Jaka to była powierzchnia! Naznaczona setkami szklanych brył, przywracających nadzieję w sens przynoszenia linijki oraz ekierki na lekcję geometrii w wylęgarni gimbusów, tętniła płytkim i szybkim oddechem, aromatem świeżo zmielonej kawy i palonego w pośpiechu papierosa. Czym prędzej wyposażyliśmy się w białą kawę i śmierdzącego papierosa. Płytki oddech nadszedł sam. Potem pojawił się stres i wyimaginowane kołatanie serca. Poszedłem na assessment center[1].









[1] Assessment center (nazywany czasami ośrodkiem oceny lub centrum oceny) to wielowymiarowy proces oceny kompetencji, w którym uczestnicy są obserwowani i oceniani przez zespół obiektywnych, wyszkolonych sędziów kompetentnych (asesorów).


0 komentarze:

Prześlij komentarz