sobota, 26 października 2013

Do Londynu przed wschodem słońca

Gdy już miałem ubić trójgłowego smoka ziejącego głosem Macierewicza, ratując z opresji śliczne ekspertki z przeciwnej drużyny, zadzwonił budzik. Poirytowany poprosiłem o pięć minut spokoju, które w przestrzeni onirycznej powinny urosnąć do co najmniej pół godziny. W sam raz, żeby uratować niewiasty i odebrać zasłużoną wdzięczność w przestronnym jacuzzi na skraju lasu. W trakcie ustalania ostatecznej liczby poszkodowanych dziewcząt, budzik jeszcze raz sprowadził mnie na ziemię, nieodwołalnie zamykając przejście do mojej przyjemnej, sennej mary. Czas było wstawać. Zupełnie nieprzekonany do tego pomysłu, zmusiłem grabiejące w porannym chłodzie ciało do paralitycznej synchronizacji. Wciągnąłem wymiętoszone spodnie na nogi, zarzuciłem lodowaty t-shirt na grzbiet i z powodzeniem dotarłem do łazienki, w której wykitowało światło. Ponownie. Rzuciłem jedną bądź dwiema kurwami o przypadkowe kafelki na ścianie i wyobraziwszy sobie, że jestem zmutowanym kotem lubiącym wodę, wskoczyłem pod prysznic, tonąc w narzucającym się nieco mroku. Uzyskawszy zewnętrzną świeżość na poziomie przywołującego wiosnę papieru toaletowego, wysuszyłem się, wyszorowałem kły i pognałem po garnitur. Londyn czekał.


A jam bekał, nie radząc sobie ze strumieniem ożywczej kawy wpadającym do zaśniedziałej gardzieli i rozsierdzonego wczesnym biesiadowaniem żołądka. W międzyczasie moja dziewczyna dokonała sztuki magicznej. Nie dysponując zaklęciami ani nawet najgorszego sortu różdżką ze szczurzego jelita, powypychała kanapki jajecznicą z bekonem, serem i szynką, złorzecząc na upieprzoną ladę kuchenną. Przez chwilę zastanawiałem się, czy posypać głowę popiołem i przyznać się honorowo do popełnionego czynu. Wziąwszy pod uwagę paranormalną godzinę i skłonność flatmates do rozsiewania brudu, pokiwałem znacząco głową i w pełnym rynsztunku chwyciłem ręką za klamkę, okazując swoją gotowość. Wybiegliśmy z domu jak wystrzelona z procy metalowa kulka, kierując swą trajektorię lotu na dworzec autobusowy. O dziwo po papierosie, wypalonym w spokojnej i dość sielskiej atmosferze, nadjechał monumentalny autobus z – jak się później okazało – zainstalowanym w tyle kiblem, który na każdym zakręcie otwierał swoje wrota, godnie manifestując swe ekshibicjonistyczne zapędy. Po trzech godzinach nieprzyzwoitego ujadania niedomykających się drzwi, rydwan zajechał na Victoria Station, a my przywitaliśmy Londyn. Bezgłośnym ziewnięciem.


Pomimo wszelakich znaków, drogowskazów, mapek i wskazówek, znalezienie odpowiedniej stacji metra okazało się być dość problematycznym zadaniem. Zbliżała się godzina ósma. Londyńskie chodniki podejmowały coraz gęściejsze tłumy pracowników, podróżników, turystów i różnej maści tułaczy. Zewsząd nadchodzili potencjalni przewodnicy, oczekujący na możliwość wykazania się znajomością topografii brytyjskiej stolicy. Choć nie chciałem pytać o lokalizację najbliższej stacji metra, będąc przekonanym, że takie pytanie zabrzmi mniej więcej tak, jak prośba skierowana do mieszkańca Sopotu o wskazanie morza, (w odległości około 200 metrów od wybrzeża miałem czelność zapytać o drogę nad morze), odepchnąłem nieprzyjemne myśli i zagaiłem do przechodzącego nieopodal Londyńczyka.


- Przepraszam, orientujesz się gdzie znajduje się stacja metra Victoria?
- Jak spojrzysz przed siebie…
-…patrzę…
-… zobaczysz budynek, do którego wchodzi tłum ludzi. To tam.
- Dzięki wielkie!
- To tamten budynek z taką kopułą. Wystarczy przejść na drugą stronę ulicy.
- Okey. Dzięki.


Ruszyliśmy w stronę domniemanej stacji, gdy po kilkunastu krokach pomocny Brytyjczyk okazał się być bardzo pomocnym Brytyjczykiem. Prawdopodobnie kojarzył Papieża Polaka i polski dywizjon 303.


- O widzicie! Dokładnie przed Wami jest wejście! Nic tylko tam wejść, kupić bilet i możecie już jechać, gdzie chcecie.




- Dzięki – odpowiedziałem po raz dziesiąty, zastanawiając się, czy w ramach uprzejmości kupiłby nam bilety.



Ciąg Dalszy Nastąpi Niebawem 







4 komentarze: