środa, 21 sierpnia 2013

Like a boss





Boeing 737, udekorowany niebiesko-żółtym motywem przewodnim Ryanair, przyjmuje na pokład zniecierpliwionych i podekscytowanych pasażerów. Z nierzucających się w oczy głośników sączy się kojąca nawet najbardziej napięte nerwy muzyka klasyczna – dominują subtelne skrzypce i odprężający flet. Szczęśliwcy, którzy jako pierwsi zadebiutowali na pokładzie samolotu linii Ryanair, podziwiają panoramę lotniska przez owalne, małe okienko. Spóźnialscy oraz obywatele innych krajów (nie - Polacy) proszeni są o zajęcie wolnych foteli i skierowanie uwagi w stronę stewardess ubranych w niebieskie, obcisłe spódnice i białe, trochę mniej obcisłe koszule. Komunikat standardowo wybrzmiewa w języku angielskim. Niektórzy podróżnicy, pochłonięci misją upychania dziesięciokilogramowych (teoretycznie) bagażów w znajdującym się nad głową luku bagażowym, nie wykazują odpowiednio wydajnej podzielności uwagi, wywołując u większości stewardess palpitację języka.



- If u don’t sit down, we don’t take off![1]


Brytyjski akcent, choć zawojował tylko część ośrodków poznawczych obecnych na pokładzie, przebił się do świadomości niepokornego stada rebeliantów z pomocą nieznoszącego sprzeciwu głosu stewardessy. Spokorniali panowie zasiadają w swoich lożach i w skupieniu oddają się – jak reszta cywilów – kontemplacji, powtarzanych częściej niż Ona tańczy dla mnie w radiu, zasad podniebnego bezpieczeństwa. 


- Oto pas. Pas bezpieczeństwa. Pas składa się z niezwykle wytrzymałego pasa i równie mocnej klamry. Klamrę z pasem zbliżamy do pasa z częścią wsuwaną do klamry. W przypadku prawidłowego „dokowania” powinniśmy usłyszeć metaliczne CLICK! Proszę się nie niecierpliwić. Jesteśmy już u celu. Pas można teraz ścisnąć bądź poluzować. Aha. Drodzy Pasażerowie! Pas bezpieczeństwa umożliwia jeszcze odpinanie, którego zazwyczaj dokonujemy poprzez pociągnięcie klamry w naszą stronę (nie w stronę stewardess).


Dysponując niezadowalającym czasem reakcji, musiałem zadowolić się miejscem zewnętrznym zaraz przy wybiegu. Trudno stamtąd wypatrywać zapierających dech w piersiach pęknięć na płycie lotniska bądź jeżdżących pozornie bez ładu i składu wózków z bagażami. Szczególnie gdy głowa zaaferowanego sąsiada szczelnie wypełnia fragment przeszklonej ściany. Nie popadam jednak w melancholię, ani nawet w depresję. Miejsce zewnętrzne wiąże się z szeregiem niewyartykułowanych wprost przywilejów.


  • Po pierwsze, nieograniczony dostęp do toalety. Można wędrować w tę i z powrotem, nie robiąc z siebie przypadkowej striptizerki tańczącej lapdance. 
  • Po drugie, (nie…, łapanie za pośladek przechodzącej stewardessy nie wchodzi w grę...) w przypadku uderzenia w glebę osłoniętą grubą warstwą folii bąbelkowej można paść na kolana i szybko skierować się w stronę wyjścia ewakuacyjnego, zostawiając wszystkich z tyłu. 
  • Po trzecie i najważniejsze, po udanym lądowaniu i owacji na siedząco dla rumieniącego się ze wstydu pilota, możemy – po raz kolejny jako jedni z pierwszych – powstać, rzucić bezczelne spojrzenie sąsiadowi tulącemu się do okienka, wyciągnąć z luku nasz podręczny skarb i wysiąść z samolotu like a boss.



Niestety zazwyczaj udaje mi się skorzystać tylko z przywileju pierwszego.




[1] Tłum. Jeżeli nie usiądziecie, nie wystartujemy! 

0 komentarze:

Prześlij komentarz